wtorek, 18 grudnia 2012

Idźcie i nie kochajcie sie za bardzo.


Najfajniejsze refleksje i przemyślenia spotykają nas zwykle w dziwnych okolicznościach i miejscach.
Moje gumowe ucho, z powodu krótkiej wytrzymałości baterii w mp3, podsłuchało wczoraj w autobusie sentymentalna rozmowę. Pani za mną, rozmawiała przez telefon, za pewne z mamą albo przyjaciółką, bo tylko kobiety między sobą wieszają psy na męskim rodzie oraz dyskutuja z wypiekami o nowym kolorze lakieru do paznokci. Pierwsza część jest oczywiście fantastycznym materiałem do rozważań, druga za to nie koniecznie.
Więc pani ta, żaliła się smarcząc w słuchawkę i trochę w mój kaptur, że znowu pan okazał się nie dojrzały i nie odpowiedzialny. Za nią nie odpowiedzialny.
Nie dowiedziałam się jednak, jak skończyła się historia, bo wysiadła na przystanku, i juz prawie wysiadłam za nią, z zamiarem dosłuchania do końca, kiedy autobus wystrzelił do przodu jakieś 5 metrów, ze strasznym hałasem.
Niestety, ani to nie był koniec świata, ani żaden znak od boga ani nawet wybuch wulkanu, tylko kierowca drugiego autobusu nie wyhamował. A mi juz przebiegła przed oczami cała oś czasu na fb i szybka myśl jak uratować te książki co je wiozę ze sobą. Tylko ja miałam takie apokaliptyczne refleksje, bo cała reszta, na czele z kierowcą wpadła w dziki szał, że zimno, że późno, że jechać ma już, natychmiast a nie tak stoi tu!
Myślę sobie, pójdę tam do niego i zapytam, czy pojedzie dalej, czy mam w tym śniegu na piechotę do domu brnąć. I to był błąd. Akurat jak sie zbliżałam, kierowca z impetem wypadł z szoferki, trzaskając mnie w czoło tymi cholernymi drzwiczkami i mruczał pod nosem:
- Zimówki napisałem, to mi całoroczne dali, dopiero jak o łańcuchy poproszę, to na zimowe zmienią...
Kółko emerytów z ożywieniem podjęło temat.
- Ja kiedyś w zakładzie o naprawienie centralnego prosiłem, to kierownik farelkę przyniósł.
- Panie, ja prosiłam, żeby był przystojny i bogaty a wyszłam za garbatego stolarza.
Ugryzłam sie w język, żeby nie powiedzieć, że ja prosiłam o numer telefonu, a potem w szpitalu dostałam śliczny różowy becik z zawartością...

Nie oczekuj, bo i tak dostaniesz to, co ktoś zechce ci dać, a nie to, co chcesz dostać.

Ciekawe, co powiedziała by pani, która rozmawiała przez telefon...
To trochę tak jest, że rośniemy z przekonaniem, zwłaszcza dziewczynki, że znajdziemy sobie kogoś zgodnego z naszym oczekiwaniem. I potem, jak juz się zakochamy, co jest zupełnie nie racjonalne i nie ma filtrów do odsiewania dojrzałych od niedojrzałych, to sobie usiłujemy jak plastelinkę do siebie dolepić drugą osobę. Żeby móc na nią troche odpowiedzialności, za swoje życie i rozchwianie emocjonalne przerzucić.
A po co, ja sie pytam?
Bo to trzeba tak od razu zgodnie żyć, długo i szczęśliwie, za siedmioma lasami?
Za mało literatury w życiu, a za dużo seriali. Mickiewicz taki na przykład, kochał platonicznie, ale za to jak! Shakespeare, żył z żoną jak z przyjaciółką, ale kochał kogo innego. To wszystko dlatego, że nie było internetu ani telewizji, ani telefonów.
Teraz nie ma jak się stęsknić, za to jest jak kontrolować i szpiegować. Czemu, jak ktoś dzwoni, to pyta zwykle "Gdzie jesteś?', zamiast zapytać jak się czuję. Kiedy masz do kogoś dostęp, właściwie 24h na dobę, to nic dziwnego, że małżeństwa się rozpadają jak im przychodzi realnie te 24h ze sobą dzielić. Sama, własnoręcznie zakneblowałabym żonę, która dzwoni do mnie kiedy jestem w pracy. Codziennie. Po trzy razy. Żeby powiedzieć, że spaliła obiad, stłukła doniczkę, ugotowała ziemniaki, rozmawiała z mamą, umyła zęby, wysadziła dziecko, aaaa!
Nic dziwnego, że ten biedny mąż potem okazuje się niedojrzały i nieodpowiedzialny, każdy musiałby to jakoś odreagować.
A ona nie rozumie, dlaczego. Bo przecież jak sie kocha, to się chce dzielić ze sobą wszystkim i ciągle ze sobą być i ciągle o sobie myśleć, aż do porzygania.
Kolejna bzdura. A to dlatego, że od dziecka wpajamy sobie wszyscy na wzajem, jak żyć z ludźmi, zamiast zacząć od nauczenia się, jak żyć z samym sobą.

Teraz wstań, idź na własnych nogach a jak ci ktoś poda ramię, to się przytrzymaj, zamiast oglądać je pod każdym kątem i narzekać na to, że kolor rękawiczki nie pasuje ci do płaszcza.
No i nie urywaj ręki, żeby mieć ją zawsze przy sobie.
To tak nie działa.

Jeśli bredzę, to tylko dlatego, że nadal boli mnie czoło od tych drzwiczek.






poniedziałek, 17 grudnia 2012

Gotuj z Lilou



Dzień bez przekleństw uczciłam siarczystym zwrotem "motyla noga", zalewając się rano kawą. Wszystko wina trzęsących się rąk, wyczerpanych stukaniem w klawiaturę - ktoś powinien wymyślić taką gąbkową w trosce o paliczki.

Zauważyłam, że blogi kulinarne cieszą się dużym powodzeniem. Tak samo jak te wszystkie bzdety odzieżowe i Kasia Tusk. Polityków już nikt nie czyta, odkąd wzorem Obamy zaczęli tweetować. Cokolwiek to znaczy, bo o Twitterze wiem tyle, że to portal dla narkomanów. W każdym zdaniu wspominają o haszu, takim zaszyfrowanym komunikatem - #.
Ale, wracając do kuchni, to chciałabym oświadczyć, że na tym też się znam, wcale nie gorzej niż na rozróżnianiu śladów urazu na kościach.
Umiem np zrobić rosół. To takie klasyczne, staropolskie danie i starcza na cały tydzień, jak się dobrze rozrzedza później. Rosoły są specjalnością babć i zwykle są tak tłuste, że przełykanie oczek które w nich pływają, przypomina denkowanie butelki oliwy. Pływa w nich wszystko, od marchewki, przez mięso z wtorkowego obiadu aż po jajko, bo ktoś przesolił... Podobno rosół jest świetny na kaca i na katar. Niestety jeszcze nikt tego nie poświadczył, ponieważ i katar i kac są niewyleczalne i moga trwać tydzień.
Jak zatem zrobić rosół?
No proste, dwa litry wody, cztery kostki rosołowe i makaron.
Żartowałam, tak to tylko pod koniec miesiąca.

Teraz będzie przepis na rosół domowy. Nie wiem czemu domowy - zupełnie jak by można go było poza domem zrobić - tak się pisze chyba w książkach kucharskich i jak ładnie brzmi.
Ilość składników będzie podana w proporcjach odpowiednich dla pięciolitrowego garnka, bo zakładam, że zrobimy go z okazji sylwestra.

  • woda - wyczytałam gdzieś, że normalna woda nie wystarczy, żeby rosół był dobry. Nie znalazłam jednak nigdzie 'popierdolonej wody" więc leję taka z kranu. 
  • mięso - no mielone się nie nadaje. Kiełbasa też. Musi być kurczak i najlepiej udka bo cały nie zawsze mieści się do garnka, no i zawsze mam dylemat, czy lepiej, żeby z niego wystawał przodem, czy tyłem. Podobno można dorzucić też trochę rostbefu, ale litości, kto by taki dobry stek marnował na rosół...
  • włoszczyzna - to punkt kulminacyjny. Bo one są różne. Zawsze ciekawił mnie sposób pakowania włoszczyzny do siatek - czy on ma jakąś logiczną regułę? Czemu w jednej są trzy marchewki i jeden seler a w drugiej dwa selery i pół marchewki? Na dobrą sprawę, można sobie tam wrzucić wszystko jak leci wedle uznania. I najlepiej nie kroić, po co tyle roboty, jak będzie miękkie to się widelcem rozgniecie.*
  • cebula - cała jest potrzebna. Radzę jednak wrzucić ją w łupince, chyba, że ktoś lubi zupę cebulową... Od tego, podobno, rosół dostaje ładnej złotej barwy. Mi osobiście jest wszystko jedno, i tak wleję później z litr Maggi do talerza**, bo bez tego sobie nie wyobrażam rosołu.
  • trzeba by jeszcze przyprawić - jako palacz, nie doradzę czym, bo wszystkiego używam w wersji stereo - sypiąc z obu rąk. Ale prawdopodobnie, będzie to sól, pieprz i liść laurowy. To ostatnie, dodaje się w celu podniesienia prestiżu dania, jednak nie radzę wrzucać całego wieńca, w większych dawkach jest toksyczny.
  • no i natka oczywiście - im więcej tego zielska tym lepiej. To w końcu charakterystyczna cecha rosołu. Nie dość, że leje się po brodzie to natka pietruszki włazi w dziury w zębach i przykleja się do podniebienia, zmieniając każdy świąteczny obiad w symfonię chlapnięć i mlaśnięć. 

Teraz będziemy gotować. Rosół to flegmatyczna zupa. Trzeba postawić na gaz i zapomnieć o nim, wtedy jest najlepszy. Ale zwięźle i po kolei:
1. Topimy kurczaka w zimnej wodzie.
2. Jak już zacznie wrzeć, to po wodzie pływają tzw. szumowiny. Nie wiem, kto to tak nazwał, ale jak sama nazwa wskazuje, szumowiny są złe i przyczajone, więc trzeba te męty usunąć.
3. Teraz trzeba wrzucić do garnka całą resztę.
4. Deskę i nóż z niego wyjmij.
5. Teraz włącz sobie wszystkie sezony Rodziny Soprano.
6. Do rosołu można zajrzeć, gdzieś tak w okolicy  czwartego sezonu, kiedy Tony zabija Ralpha.
7. Natomiast kiedy Vito okazuje się gejem a Tony zapada w śpiączkę, trzeba by sprawdzić, czy sie kuchnia nie pali.
8 .Teraz będzie najfajniejsze - odcedzanie. To ta chwila, kiedy musisz przelać pięć litrów cieczy, przez najmniejsze sitko w domu, bo durszlak masz zajęty makaronem.
9. Nie wiem, co zrobić z całym kurczakiem.
10. To już koniec.

Ad.10. No nie, jeszcze makaron. Może być taki w kształcie dinozaurów, ale nie licz na to, że dzięki temu twoje dziecko zje więcej. Raczej będzie kręcić łyżką w talerzu przez dwie godziny, aż w rosole nastąpi rozpad kontynentów.

Jeśli jednak mamy dwie lewe ręce i rosół nie wyszedł jak powinien, albo wyszedł, ale nam, nosem, to można go naprawić przerabiając na pomidorówkę.
Dodałabym zdjęcie gotowego rosołu ale to już chyba byłoby totalnie żenujące, no i nie mam reprezentacyjnej zastawy stołowej, np z papieżem.

Zrobię karierę w kategorii kulinarne?


* - nie, nie jem zupy widelcem.

** - nie przygotowujemy magicznego naparu, Maggi to taka przyprawa, z którą nawet trawa smakuje jak w pięciogwiazdkowej restauracji.










piątek, 30 listopada 2012

Drama Queen



Wygrzebane z głębin dysku twardego. Trzyaktowy dramat, bez trzeciego aktu i bez tytułu. Nawet już nie pamiętam, jak miał się skończyć, any ideas?
Taki konkurs o! W nagrodę mam dwie żarówki, starą lampkę, kilka zbędnych ładowarek do telefonu, czy coś tam innego.





 OSOBY
Wałęsa Niski, przysadzisty z wąsem. Elektryk, z zawodu były prezydent.
Dali Średniego wzrostu, jego znakiem szczególnym są wąsy, które kocha bardziej niż żonę. Schizofrenik, malarz, z zawodu geniusz.
Janda Nerwowa blondynka, średniego wzrostu. Założycielka teatru, aktorka, z zawodu histeryczka.
Varg Vikernes Znaki szczególne - niebieskie oczy (w stylu huskie) i owłosienie twarzowe uniemożliwiające identyfikację. Muzyk, z zawodu piroman.
Nostradamus Wysoki i brodaty. Znaki szczególne - zamurowany w ścianie schronu. Lekarz, z zawodu jasnowidz. Przepowiedział katastrofę smoleńską.

A także gościnnie:
Duch Dantego narrator moralny
Rzecz dzieje się dnia 21.12.2012 w schronie atomowym z czasów ZSRR.

AKT PIERWSZY
Wszyscy siedzą stłoczeni w jednym pomieszczeniu gospodarczym. Wałęsa chodzi w kółko stukając w ściany i mruczy coś pod nosem. Dali siedzi na taborecie, z lusterkiem w ręku i poprawia wąsy. Pod ścianą Vikernes struga coś w kawałku drewna. Janda kręci się nerwowo, recytując szeptem. Z małego przenośnego radia słychać komunikat:
"...powtarzam, prosze niezwłocznie udać się do schronów z zapasem żywności, wody i środków higienicznych, zbliża się koniec świata. Mogą nastąpicie przerwy w dostawie energii elektrycznej i zakłócenia w przekazie, będziemy jednak starać się informować państwa na bieżąco o..."
Janda potyka się i zderza z Wałęsą.
JANDA  poprawiając ubranie
O Boże! Nie pchaj się pan tak. Nogi się panu plączą, czy co?

WAŁĘSA wstając z ziemi
Droga pani, musi być noga prawa i noga lewa, a ja jestem po środku. To pani jak to ciele na rzeź lezie.

JANDA
Żebyś pan wiedział! Zginiemy tu, wszyscy, zginiemy. Co będzie z moim teatrem? Taka dobra scena się zmarnuje i kontrakt z Szekspirem już miałam podpisany, fatalnie!

WAŁĘSA ściszonym głosem, kontynuując stukanie w ściany
Hamlet już nie żyje, albo ja się nie nazywam Prezydent! Zresztą i tak tu zginiemy, tym bardziej tam na górze, zginie, wszystko zginie. Nie chcem, ale muszem zauważyć, że teatr się nikomu już nie przyda.

JANDA wzburzona
Co nie przyda? Jak nie przyda? Mój teatr się nie przyda? To jest sztuka proszę pana, sztuka, rozumie pan to w ogóle? To jest wieczne, nie umiera ot tak po prostu, bo jakiś głupi koniec świata, proszę pana, o nie.

DALI wyrwany z zamyślenia
Nie sztuka, to Dali jest wieczny, Dali jest sztuką, Dali jest Dalim, zaaaiste.

JANDA kpiąco
Ty?! Znaczy pan?! Może ten Pies Andaluzyjski, w którym nic o psach nie ma? Co to za fabuła, i ten tytuł... Absolutnie się to na deski nie nadaje.

DALI
Jaka fabuła?

WAŁĘSA podekscytowany
Cicho! Znalazłem chyba. Halooo?

Wali z całych sił, aż spada półka, zapas konserw z hukiem uderza w podłogę.
NOSTRADAMUS
Kto tam? Kogo niesie? Na litość boską co to za hałasy?

DALI
Wielki Dali słyszy głooosy, głosy natchnienia! Wielka to chwila, Gala! Gala?! Ołówek!
Odchodzi w kąt i znów popada w otępienie

WAŁĘSA
Dzień dobry. My na chwilę wpadliśmy na okrągły stół. To znaczy, po poradę. Nie! To znaczy, nie o take Polske walczyłem, co się skończy końcem świata!
Odwraca się do reszty.
 To Nostradamus.

VARG
Nie lubię Judas Priest.

JANDA
Jaki ksiądz? Matko! W ścianie?

WAŁĘSA
To byłoby podejrzane, gdybyście coś mądrzejszego powiedzieli. Nostradamus, jasnowidz, ale w sumie racja, żyd. Umówiliśmy się kiedyś, że on przepowie komunizm, a ja go obalę. No, i katastrofę samolotu rządowego... Mów, Nostradamus, co mamy robić, w obliczu tego zwrotu o 360 stopni.

JANDA
Pan tego Nobla to dostałeś chyba w dziedzinie sportów wyczynowych...
NOSTRADAMUS chrząka wymownie i zaczyna recytować
Ostatni dzień, ma nastąpić
Majowy głosił to lud.
Niech nie raczy nikt wątpić
Nie zdarzy się żaden cud.
Ziemia...
VARG zażenowany
No chyba nie będzie tak rymował cały czas? I co to za indianie? Nie idziemy do Valhalli?  

JANDA
Trochę ma rację, te pana rymy, jakieś takie... Może monolog? Wie pan, ja mogę panu trochę pomóc, ja się znam na tym, pchniemy w to jakieś emocje, ozdobniki...

Podchodzi do ściany i przystawia ucho.
Halo? Jest pan tam?

WAŁĘSA
No, pięknie. I co narobiliście? Trzeba było słuchać. To sobie teraz sami radźcie, ja się wycofuję, ja już na stałe się wycofałem. Chociaż... nie wiem. 

JANDA
Myśli, że jak w ścianie siedzi, to taki ekscentryczny. Wyłaź pan, zobaczymy, kto tu lepiej recytuje!

Zaczyna walić pięściami w ścianę, bez rezultatu.
Przegrałeś, słyszysz? Z kretesem! Ponieważ nie ma chętnych, to ja zainscenizuję przemówienie Nostradamusa. To takie ekscytujące. Będziecie mieć apokalipsę...

 DALI
Apoookalipsa! Zrrrróbmy orrrgię, z homarrrrami!

Podchodzi do Jandy.
Chceszszsz zossstać kochanką wielkiego Dalego?

JANDA
A idź pan w cholerę! Tfu! Surrealista jeden.

WAŁĘSA 
Pani z łaski swojej, poćwiczy sobie rolę, a ja obejmę przywództwo.
Do Varga
Daj tego noża, bierzemy sprawy we własne ręce! Wydłubiemy go z tej ściany. Co pan tam rzeźbisz właściwie?

VARG z uśmiechem
A konika zrobiłem, ładny?

Nagle zaczyna migać żarówka.
WAŁĘSA
Dajcie stołek! Ja się na tym znam!

JANDA
O, stołek, patrzcie go, tylko polityka mu z głowie.

Wałęsa wdrapuje się na stołek i dokręca żarówkę, łapie za kabel i kopie go prąd. Zwala się nieprzytomny na ziemie. W ciemności słychać śmiech:
DUCH DANTEGO
Nie ma dotkliwszej boleści
niźli dni szczęścia wspominać w niedoli

AKT DRUGI
 Zapala się światło. Janda tłucze nieprzytomnego Wałęsę po policzkach. 
WAŁĘSA  na wpół nie przytomny
Danka?! Danka! Ale za te książkę, to nie wybaczę! Co tu się dzieje? Założymy komitet, zjednoczymy siły i hoop, obalimy...

Janda uderza jeszcze raz. Wałęsa znów traci przytomność.
JANDA
  Krysia jestem, bydlaku. Co pan będziesz obalał? Koniec świata? Już się ze stołka obaliłeś, wystarczy. 

DALI z kąta
Dali obali rzrzrzeczywistość! Mam haszysz!
VARG
Podpalimy żyrafy?
JANDA
Zwariuję tu! 
Po namyśle.
Dużo tam pan tego ma?

Pół godziny później, Varg, Janda i Dali siedzą obok siebie na podłodze, oparci o ścianę, przed nimi leży nieprzytomny Wałęsa.

JANDA zanosząc się śmiechem
 Powiedz jeszcze raz!

Szturcha Varga w ramię.
VARG
Wchodzę do Ikei, żeby mebli poszukać, bo Thor na imprezie pokazywał, jak wygląda to całe ognisko domowe, wchodzę i pytam przy kasie, gdzie znajdę komodę z Yggdrasil, a ona na to "A okiem będzie pan płacił, czy gotówką?"

Janda płacze ze śmiechu.
VARG
Kiedyś to było życie, teraz to nawet zapałki u nas na lewo sprzedają

 Nagle Dali zrywa się na równe nogi.

 DALI
Geniusz w moim ciele właśnie zgłodniał! Wielki Dali prrrragnie sarrrrdeli!

JANDA smutnym głosem
U nas proszę pana, cukier po pięć złotych teraz, a szanownemu panu się sardeli zachciało. Chleba i wody. Tu trzeba się napracować, czy pan wie? Śpiewać, grać, tańczyć, recytować, występować w reklamach, tu nikt panu sardeli za darmo nie przyniesie! Poprzewracało się w tej dadaistycznej głowie!

DALI protestując
O drrroga pani. Dadaizm, cóż to jest dadaizm. Dalego od reszty odrrróżnia to, że jest Dalim. Sarrrdela, wielkie rzeczy! Kozie łajno mogę jeść i będzie to wieeelkie!
VARG
Ja bym zjadł dzika z ogniska.
Nagle żarówka znów miga, czuć lekkie trzęsienie ziemi, które po chwili ustaje. Wałęsa wybudza się ze śpiączki.
WAŁĘSA nieprzytomnie
Aresztowali mnie?  SB? Gdzie jestem? Danka?! Do garów kobieto, co tak siedzisz? Kwiatka chcesz?

JANDA
A ten znów. 
Krzyczy
Krysia! Krysia jestem! Z Tataraku! A to jest koniec świata, paparuchu jeden, a nie Solidarność! Zróbcie że coś! Słabo mi. Moje dziecko...
WAŁĘSA całkiem przejęty
Gdzie pani córka? Ma ktoś różowe tabletki na uspokojenie? Dali, dawaj wodę!
JANDA
Jaka córka?! Teatr! Teatr mój!

DALI błąkając się po kątach
Wody nie ma, ale Dali znalazł sarrrdele.
JANDA histerycznie
Jezu, nie ma wody, nie ma! Ziemia się trzęsie! Przyznaję, spałam z Wajdą! I z człowiekiem z żelaza też, i ze wszystkimi, niech to się już skończy! O Boże! 
 
VARG tonem profesora
Wikingowie pili wywar z muchomora, żeby...

Nagle zza ściany rozlega się:
Ciszaaa!
NOSTRADAMUS już spokojniej
 Włączcie radio.

Wałęsa podchodzi i kręci gałką. Nic się nie dzieje. Właśnie miał się odezwać, kiedy Varg z całej siły walnął pięścią w odbiornik.
"... pilny komunikat. Prosze państwa o uwagę. Majowie wysłali z zaświatów telegram, do naszej bazy wojskowej pod Łomiankami. Oto jego treść. Końca świata nie będzie. Stop. Skończył nam się kalendarz. Stop. Pożyczcie swojego. Stop. P.s. Stop.










 






 

środa, 28 listopada 2012

Life sucks? No chyba ty...

Podmiot w tekście poniżej, jest zbiorowy i fikcyjny, a druga osoba liczby pojedynczej, użyta tylko w celu wzmocnienia przekazu, żeby było jasne.

Najbardziej lubię w ludziach, takie szczególne upodobanie do obarczania winą życia i świata, za własne niepowodzenia. Mówią wtedy np. "Eh, życie..." albo "Cóż, życie jest ciężkie", czy coś w tym stylu. Wrong! To nie życie. Nie prosiło cię na świat, tak samo jak ty się nie prosiłeś o życie, jasne? Najlepiej tak usiąść z założonymi rękami i zdać się na los, a potem złorzeczyć na czym ten świat stoi. I wcale nie stoi na żółwiu, słoniu ani na żadnym badylu który się nazywa Yggdrasil. Jak wsadzisz łapę w ognisko, to chyba nie masz pretensji, że cię poparzyło? Więc jeśli już coś jest do bani w tym wszystkim, to twoje własne podejście. A z podejściem to jest tak, że dopóki nie zadasz sobie trudu zrozumienia samego siebie, to nikt cię nie zrozumie ani tym bardziej ty nie zrozumiesz, czemu ten głupi los tak się sprzysiągł przeciwko tobie. Nie jest tak, że nie ma dla mnie pracy - jest tak, że jestem matołem bez wykształcenia i muszę kombinować, no proste prawda?
Egzystencjonalnie to by było na tyle.
Dawno nie było politycznie, społecznie i w ogóle tak w tematach wagi ciężkiej. To wcale nie dla tego, że wyemigrowałam i nie wiem co się dzieje, ani też nie dlatego, że zatrzasnęłam się w domu, przywalona bałaganem i nawet nie dlatego, że mnie na gazetę nie stać. Zwyczajnie, nie działo się nic ciekawego. 
Ciekawie byłoby, gdyby ten sejm jednak wyleciał w powietrze, gdyby 11 listopada na ulicy, wszyscy dumni Polacy przechadzali się z odsłoniętą twarzą i nazwiskiem na szyi, zostawiali po sobie porządek i palili sztuczne ognie zamiast kiosków w centrum. Byłoby też znacznie ciekawiej, gdyby Carla Bruni, zamiast twierdzić, że miejsce kobiety jest w domu, oznajmiła światu, że miejscem niewiast są pola upraw ryżu w Dali. To chyba oczywiste, że była Pani prezydentowa, musi reprezentować wartości prorodzinne, no nie? Głupio by było, gdyby się przyznawała publicznie do wciągania koksu z Jaggerem.
Więc, po staremu wszystko. 
Ustawy antyaborcyjne są. Legalizacji nie ma. Tusk nadal winny. W rządzie ciągle za i przeciw jako pierwszoplanowe argumenty. Mama Madzi jest. Smoleńsk jest. Porządek rzeczy utrzymany, dajcie znać jak ktoś zaprowadzi chociaż trochę chaosu w tym wszystkim, to się zainteresuję.

Na razie, na największe uznanie zasługuje o to:
Dobro od zła odróżniają już niemowlaki.
Naukowcy, uwielbiam ich...
Wielkie odkrycie, doprawdy. Jasne, że odróżniają, bo dla dzieci świat musi być czarno biały, czyli przejrzysty. To dorośli mają ten dar dostrzegania szarych barw. Dobra, nie wszyscy, ale przynajmniej ci, którzy wyrośli z kierowania się utartymi schematami.
Jest tam taki oto cytat:
Zdaniem prof. Paula Blooma, doświadczenia te obalają freudowską teorię o amoralnej, zwierzęcej naturze człowieka. „Przedstawiamy naukowe dowody, które podtrzymują opinię, że najprawdopodobniej rodzimy się z pewnym naturalnym, nieświadomym wyczuciem dobra i zła”.

Nie zgodzę się z tym jakoś, no przepraszam. Szanuję Pana Freuda i uważam, że jest nieco bardziej kompetentnym źródłem niż pluszowe maskotki i kolorowe piłeczki testowane na trzymiesięcznych niemowlakach. Nie rodzimy się z wyczuciem, to wyczucie przejmujemy od dorosłych, rodziców i opiekunów. Przekazują nam je, za pomocą tonu głosu, mimiki, własnego zachowania i to nawet w okresie prenatalnym, czym powinien się zainteresować kościół, skoro chroni życie od samego poczęcia. A jeśli teoria Pana Blooma jest prawdziwa, to jak to jest, że dzieci katowane przez swoje matki, nadal je kochają? Powinny przecież wyczuć zło? Czuć niechęć, a tymczasem, to nie takie oczywiste jest. Przytoczę tu po raz kolejny przypadek Diane Downs i za przykład, można by wziąść jej córkę, która przeżyła.
Nie jestem mądrzejsza od badaczy, ani od żadnych specjalistów, ale nadal uważam, że dobro to gest, a zło to instynkt. A wszystko i tak się przenika. Moralność za to, nie jest uniwersalna, uniwersalne są tylko pewne zachowania, wyrabiane przez obserwację, albo przez autorytety w postaci rodziców i opiekunów. Czasem nie wyrabiane wcale, co prowadzi do zaburzeń, itd, itd...
Dlatego, jeśli cokolwiek nawala, to nie świat, tylko ludzie.

Aha, no i kiedy nie chce ci się żyć, nie pytaj, co świat może zrobić dla ciebie, zapytaj co ty możesz zrobić dla świata i idź kup sobie sznur.
Żartowałam.
Rewolwer byłby lepszy.


piątek, 23 listopada 2012

I uchroń nas od ekstremizmu. Amen.

Tak w duchu Fuentesa. (Wszystkie szczęśliwe rodziny)

Święta idą, a za nimi rodzinne posiedzenia przy stołach. Ciotki, babcie, krochmalone kołnierzyki, siedź prosto, zjedz jeszcze, kiedy będziesz miała męża, powiesić Tuska za ten zamach, żydokomuna... itd.
Tak sobie to wyobrażam. Bo u mnie wcale tak nie jest.
Prawdopodobnie dlatego, że w żadnym pokoleniu naszej rodziny, nie nasączało się młodych skorupek żadną ideologią ani religią. Dla niektórych oznacza to zapewne, brak zakorzenionej kultury, ale to dla tych tylko, co myślą, że chrześcijanie ubierają choinki.
U nas nikt nikogo nie zmusza, do dziękowania bogu za posiłek, śpiewania kolęd, jedzenia opłatka, wysłuchiwania krytycznych opinii politycznych i odsądzania od czci i wiary twórczości polskiej kinematografii w postaci filmu Pokłosie. /nie, nie oglądałam, ale naczytałam się sporo.../
Nie przekazano mi wartości religijnych i dogmatów ideologicznych, czy tam na odwrót. Jedno za to mi wpoili - uważaj sobie co tylko chcesz uważać, uważając na uważanie reszty uważających. To ma sens. Więc, jak spotykamy się przy stole, wygląda to tak:
Mój tata uważa, że geje nie powinni uczyć w szkołach i że im głośniej krzyczy cokolwiek, tym więcej ludzi go posłucha, włączając sąsiadów.
Moja mama uważa, że wie wszystko najlepiej i że pójdzie za to do nieba.
Moja babcia uważa, że komuna powinna wrócić i że za to samo, co uważa mama, osiągnie stan nirvany wzorem Gorakhnatha, czy jakiegoś innego guru.
Mój dziadek z kolei, uważa, że nam młodym będzie jeszcze dobrze w tej całej unii Lubelskiej, znaczy Europejskiej, a także uważa, żeby nie rozlać ze szklanki, bo mu się ręce trzęsą.
Ciocia uważa, że wszystko jest szalenie smutne i warte tego, żeby sobie popłakać, no bo niby czemu nie, a w większości uważa to samo, co uważa jej mąż, bo jest przecież jego żoną.
Wujek, uważa, że świat jest pełen fuszerki, frajerów i że dowcipy o cyckach są śmieszne i dopuszczalne przy nieletnich.
Ja uważam, że to bardzo fajnie kiedy tak przy stole każdy konwersuje sam ze sobą a ja mogę posłuchać i nikt nic ode mnie nie chce, oraz, że zostawienie jednego pustego nakrycia w wigilię, to bardzo ładny zwyczaj, bez względu na jego źródło.
Przy tym wszystkim, największą uwagę wszystkich zwracają "uważania" mojego dziecka, które to jest przekonane, że zasługuję na ciągłą atencję nawet ze strony kota. Który z kolei nie wiem co uważa, bo nigdy jeszcze nie przemówił o północy, co utwierdza mnie w przekonaniu, że jest introwertyczny.
To w kwestii poglądów, bo inną rzeczą jest to, że więzy rodzinne pozostawiają wiele do życzenia i pewnie jak w każdej rodzinie kwalifikujemy się na wielką terapię grupową. Która przypada zwykle na święta właśnie i kolacja kończy się tak:
Bo ja zawsze byłam ta najgorsza /Mama/
Jak ty się zajmowałaś nią, to ja paliłam jointy /Ciocia/
No tak, jak zwykle ja mam wszystko na głowie /Babcia/
W domu dziecka zakładaliśmy sie kto wypije całą skrzynkę piwa /Dziadek, od 15lat, to jest stała kwestia wieczoru/
Włączę Małysza /Wujek/
Ja za kafla miesięcznie nie będę pracował /Tata/
Będzie ktoś jadł te pierogi jeszcze? /Lilou/
I potem, po takim psychicznym oczyszczeniu, już tylko ciasto, kawa i płaszcz.
Za to kiedy idziemy na wybory, to nikt nikogo nie przesłuchuje w kwestii oddanych głosów. Każdy przynosi własną kiełbasę wyborczą na wspólny obiad i jest fajnie.
Smutno i nieciekawie musi być w domu, w którym wszyscy uważają to samo. No bo ile można tak sobie przytakiwać. Ale jeszcze gorzej, kiedy w domu panuje skostniały system wartości. Bo co wtedy łączy ludzi? Krytyka, narzekanie, wspólny język nienawiści. Nawet podyskutować się nie da, chyba że jest się masochistą pragnącym skazać się na wydziedziczenie.
Apeluję więc, upieczcie sobie kurczaka na wigilię, albo golonkę, olejcie 12 potraw, choinki, stroiki, śmierdzący mak, świąteczne porządki, wszystkie "wypada, nie wypada", pasterki, jęczące kolędy o radosnych narodzinach, sztuczne uśmiechy i takie tam. Tradycja, kultura i wartości są w środku, nie ważne, czy zapakowane w świecący papier ze złota wstążką, czy w gazetę (wyborczą).
Ja z okazji świąt, wrzucę sobie cynamon do kieliszka z winem i kupie choinkę w doniczce, żeby ją ubrać w granaty z pierniczków, a potem zrobię pasterkę z Joy Division.
Pewnie nie będę dzięki temu taką patriotką, jak moi rodacy w kominiarkach demolujący ulice, ani nie będę umiała przekazać dziecku wartości płynących ze wspólnego ryczenia kolęd, ale jak w wieku 18 lat, przyprowadzi do domu na wigilię czarnoskórego chłopaka, to nie wywalę jej za próg, tylko go posadzę przy tym jednym pustym nakryciu, którego sens mi kiedyś przekazano.

Nie ważne, czy to poglądy prawicowe, lewicowe, konserwatywne czy liberalne, vegańskie, anarchistyczne, rasistowskie albo po prostu własne. Z pozamykanych puszek, gulaszu nie ugotujesz, bo się poobijają w garnku.









środa, 7 listopada 2012

Otworzyłam trzecie oko...

... i ono też chyba nie dowidzi, jak się okazało.

Ale od początku.
Bezczynność rodzi stres, poważnie. Zaczęłam się więc wkurzać, tak dla wprawy. Polityka mnie zaczęła wkurzać. Ba! Cały świat mnie zaczął wkurzać. Wypadało by się jakoś zrelaksować. Pomiędzy piątą a dwudziestą kawą, wymyśliłam - joga. O ile rozciągnięcie się i przybranie pozycji linoskoczka po upadku z 50 metrów na bruk, było zadaniem niezbyt skomplikowanym, to już z filozofią poszło mi gorzej. Skorzystałam sobie z internetu rzecz jasna, bo kto w dzisiejszych czasach potrzebuje wychodzić z domu, szczególnie w taką pogodę, żeby się czegoś nauczyć. I tutaj - portal.abczdrowie.pl znalazłam praktyczny poradnik. Mam jednak kilka uwag, jak zwykle. Przesadzonych (jak zwykle), ale nie bez powodu. Ponieważ medytacja, to jednak nie jest hobby dla wszystkich.

  • Usiądź wygodnie, wyprostuj się, rozluźnij ramiona, lekko unieś głowę. Możesz siedzieć po turecku lub w typowej pozycji siedzącej, ze stopami dotykającymi podłogi, a rękami na udach. Ważne jest, aby medytować, siedząc prosto. Jeśli spróbujesz medytacji leżąc, jest bardziej prawdopodobne, że zaśniesz niż wejdziesz w stan medytacji. Nie należy medytować po zjedzeniu ciężkostrawnych posiłków – poczujesz się senny. Jeśli to możliwe, weź prysznic i włóż czyste ubrania przed medytacją. Spróbuj się wyłączyć. Jeśli chcesz medytować po pracy, postaraj się nie myśleć o całym dniu i problemach z nim związanych.
Usiadłam. Przed laptopem, na łóżku, bo mi do głowy nie przyszło najpierw przeczytać potem robić. I czytam, że mam się umyć i przebrać w coś czystego... Po pół godzinie spróbowałam raz jeszcze, w dresach z plamą od wina i trzęsąc się z zimna po prysznicu. I zgłodniałam... Zanim popędziłam po cztery kajzerki z żółtym serem i toną musztardy, wpadł mi w oczy fragment o ciężkostrawnym jedzeniu. No dobra, co mi tam, poczekam ze śniadaniem. A na przyszłość zaplanuje ten relaks jakoś pomiędzy posiłkami, papierosami i kawą. Tym sposobem, na medytacje przypadnie mi jakieś 10 minut w ciągu dnia. Dobre i to.

  • Zamknij oczy i weź kilka głębokich oddechów. Powiedz sobie, że przez następne 10-15 minut nie trzeba myśleć o przeszłości i przyszłości – wystarczy skoncentrować się na chwili obecnej, a medytowanie będzie prostsze. Ten etap relaksu to wstępny etap do medytacji, ale warto podkreślić, że medytacja jest czymś więcej niż tylko relaksem.
Opanowałam burczenie w brzuchu i chłód, ledwo zamknęłam oczy i wpadłam w hiperwentylacje, bo zadzwonił telefon. Mama.
- przeszkadzasz mi!
- tak? a znalazłaś już pracę?
Szlag trafił resztę wyłączania się i nie myślenia o przeszłości i przyszłości. To poszłam zapalić koncentrując się na chwili obecnej.  


  • Staraj się skupić na własnym oddechu, nie na codziennych problemach. Oddychanie ma duży wpływ na nasz umysł. Jeśli możemy, wyciszmy oddech – pomoże to spowolnić nasz umysł. Jednak skupianie się na oddechu i niczym innym nie będzie miało korzystnego wpływu na naszą medytację. Piękno medytacji to jej prostota – wystarczy być w pełni świadomym oddechu, a poczujesz spokój ducha.
Podejście numer dwa. Cudowne pięć minut udało mi się utrzymać pożądany stan świadomości własnego ciała. Bo potem zaczęło mnie łupać w krzyżu, rzęzić w płucach i zdrętwiały mi kolana. Myśli o tym, że chyba się starzeję posypały się już po tym jak lawina. No trudno. Poszłam zapalić i przeniosłam się z poduszką na podłogę. Naprawdę nikt nie widział, że po drodze z kuchni zjadłam batonika...

  • Kolejnym krokiem jest rozluźnienie mięśni od czubka głowy do palców u stóp. Można to zrobić za pomocą napinania i rozluźniania po kolei wszystkich mięśni lub za pomocą wyobrażania się, że mięśnie te się rozluźniają (niektórzy sugerują, aby wyobrażać sobie ciepło w poszczególnych partiach ciała).
Dwa razy musiałam to przeczytać. To miał być relaks a nie jakiś fitness. Zastosowałam swoją technikę przerzucania bólu, tylko trochę zmodyfikowaną. Polega to na tym, że jak boli mnie głowa, to z całych sił staram się wmówić sobie, że boli mnie ząb i sobie to wyobrażam. Zwykle działa na tyle, że nie używam tabletek przeciwbólowych. Skupiłam się więc, na tych mięśniach. I to tak skutecznie, że złapał mnie skurcz w łydce. Prawdopodobnie, jak zwykle spowodowane odwodnieniem po nadmiernej konsumpcji kawy, ale uznałam, że to moja świadomość tak cudownie działa i o mało nie zrezygnowałam z dalszej części medytacji. Jak mam taki wpływ na własne ciało, to po co mi jakieś hinduskie modły. Skoro jednak już zaczęłam... 


  • Na medytację składa się także odliczanie od 20 lub 10 do 1, podczas którego wyobrażamy sobie poszczególne liczby. Nie myślimy wtedy o niczym innym.
I to było najfajniejsze. Do tego stopnia, że musiałam przerwać i zacząć te liczby rysować, bo mi się spodobało. 

  • Podczas medytacji możemy próbować nie myśleć o niczym, co bardzo rzadko się udaje, szczególnie na początkowym etapie nauki. Można wtedy zamiast tego wyobrazić sobie miejsce pełne bezpieczeństwa i przebywać tam w wyobraźni.
Co zrobiła Lilou? No jasne, zaczęłam standardowo, od bezludnej, egzotycznej plaży a skończyłam w jakimś buszu z plemieniem ostatnich na świecie kanibali... Ale odhaczyłam ten punkt, bo udało mi się po przebywać we własnej wyobraźni całe 15 minut. Potem kot, myśląc chyba, że umarłam, wpakował mi się na kolana i zaczął prosić o jedzenie. 


  • Afirmacja może być ważną częścią medytacji. Afirmacja oznacza, że powtarzamy sobie pozytywne zdanie, takie jak na przykład: „Czuję się coraz lepiej”.
Usilnie starałam się nie myśleć "Rośnie mi biust, do miseczki C", ale poległam. Potem spróbowałam z "Właśnie znalazłam fantastyczną pracę" i "Czuję jak moje talenty osiągają szczyt". Jak w końcu otworzyłam oczy, to się okazało, że niestety wszystko jest po staremu. Trzeba było poszukać lampy alladyna...



  • Wyjście z medytacji to odliczanie od 1 do 5, także z wizualizowaniem sobie poszczególnych cyfr. Można sobie także pomyśleć, jak zrelaksowani będziemy za chwilę, kiedy skończymy medytację.
Bzdura. Ja wyszłam z hipnozy, to znaczy z medytacji otwierając oczy i biegnąc do kuchni po papierosa. Nie zdążyłam doliczyć nawet do trzech.

Koniec końców, zajęło mi to jakieś dwie godziny, oczywiście z przerwami i tak mnie zmęczyło, że... poczułam się zrelaksowana, i to w poniedziałek!
Z czystym sumieniem stwierdzam, że medytacja przeszła pomyślnie test rozładowywania napięcia, następnym razem jednak, polecam strzelnicę.  

poniedziałek, 5 listopada 2012

Jobless tutorial cz.1

Pod natchnieniem, jako profesjonalny już chyba, poszukiwacz pracy, mam kilka spostrzeżeń, dotyczących konstruowania oficjalnych dokumentów.
Zacznijmy od CV.

 1. Co to jest CV?
Curriculum vitae. Czyli to, czego nikt tak na prawdę nie czyta, jeśli nie błyszczy milionem neonów i nie ma efektów dźwiękowych. Taki o, życiorys, no i kogo interesuje życiorys przeciętnego zjadacza chleba, którego ma zatrudnić? Ważne, żeby miał sto dyplomów, dwie ręce i był dyspozycyjny 24h na dobę. Podobno idealne cv, ma nie mniej niż 2/3 strony a4 i nie więcej niż dwie strony, tego samego formatu. Na mój gust, to i tak można wysłać pusty plik, z nazwą cv. I oczywiście nazwiskiem, bez tego ani rusz...
Jeśli ktoś jednak chce mieć +10 do ambicji i +5 do kreatywności, to jedziemy dalej.

 2. Liczy się pierwsze wrażenie.
Więc ubierz się w najładniejszą piżamę jaką masz, zaparz dwa litry kawy i zacznij pisać. Zaczynamy od najmniej istotnych rzeczy, jak dane i szkoły które ukończyłeś. Nie piszemy Comic Sansem, chociaż kusiło mnie to już nie raz. Trzeba wybrać coś pomiędzy tym a pismem bastardowym. Najlepiej, żeby litery były czarne, ale skoro jesteśmy przy pierwszym wrażeniu, to mogą być i zielone. Tylko nie magenta. Chyba, że dołączycie do tego zdjęcie w białych kozaczkach za kolano. Podobno istnieje jakiś klasyczny układ cv. Akapity, punkty, równanie do lewej, justowanie. Who cares? Ma być spektakularnie, czemu nie napisać inaczej? Grunt to sie sprzedać. O ile oczywiście, ktokolwiek będzie zainteresowany kliknięciem w "Otwórz" przy załączniku.
Może więc warto o tym tle dźwiękowym pomyśleć. Proponuję coś w tym stylu (ale prosze się za bardzo nie sugerować - na stanowisko przedstawiciela handlowego z prawem jazdy kategorii B, to może się nie nadawać):

 

 3. Pisanie CV
Mają przemawiać suche fakty. Tylko kto powiedział, że nie można ich trochę nagiąć. Nie należy oczywiście, podawać fikcyjnych miejsc pracy, szkół i tym podobnych. Ale jeśli byłeś kiedyś na wakacjach w Hiszpanii i potrafisz się w tym języku przedstawić oraz zamówić w knajpie piwo, to napisz, że znasz podstawy. Reszta wyjdzie w praniu. Chyba, że ubiegasz się o posadę w hiszpańskiej firmie budowlanej, może być ciężej, co nie znaczy, że to nie wykonalne, najwyżej wykręcisz się katalońskim dialektem, albo zatkanym nosem. 
Wypadało by także, napisać coś o zainteresowaniach, zwłaszcza jeśli jesteś świeżo po studiach i nie masz doświadczenia zawodowego. Najlepiej napisz, że lubisz gotować, w McWymiocie będzie to na plus. A jak chcesz być asystentką, to tym bardziej. Dobrze jak kochanka szefa potrafi też zrobić kolację. 
Jeśli szkoła, którą skończyłeś, nie miała zniewalająco oryginalnego kierunku, albo nie miała go wcale, bo był to ogólniak, postaw na kursy. Jakiekolwiek. Co to za problem wydrukować dyplomy i zrobic stempelki z ziemniaka?
Osiągnięcia. Też chwytliwe i dość ogólne. Bo czy skręcenie własnoręcznie regału to nie osiągnięcie? To nic, że mebel był z Ikei i miał instrukcję. Podciągniemy to pod zdolności manualne, albo technologię drewna, tak ładnie brzmi. Z byle czego zrób osiągnięcie roku. Tylko nie przesadzaj, większość szefów ma ludzi zatrudnionych do podnoszenia ich własnych ambicji i ego. Nie możesz okazać się lepszy. W końcu i tak nie jeździsz żółtym Ducati. Nie, nie Ducato, Ducati...
Doszliśmy do punktu kulminacyjnego - zdjęcia.
Bezrobotni zwykle mają szarą cerę i wory pod oczami, nie bierzmy jednak pracodawcy na litość. Trochę photoshopa nie zaszkodzi. Trochę. Bez gwiazdek, blura, brokatu, dzióbków, ramek z palmami i tym wszystkim, czego właściwie nie wiadomo po co użyć. Ma być normalnie, a że to pojęcie względne jest, no to już nic nie poradzę. Nie przetestowałam tylko, jak sprawdziłby się gif, zamiast zdjęcia i nie mam na myśli takiego z trzęsącą się pupą. Chociaż...
Jest taki punkt - Cel zawodowy. Cholera wie po co, bo i tak celem zawodowym większości, są przecież pieniądze. Co za tym idzie, mieszkanie, samochód, tajskie masażystki i apartament w Nowym Jorku. Ale może lepiej, byłoby napisać, coś o rozwoju, dostosowanego oczywiście do rodzaju oferty. Nie napiszemy, że zależy nam na zdobyciu umiejętności krawieckich na wysokim poziomie, aplikując do działu mięsnego w supermarkecie.
Na koniec zrobimy test cv. Wydrukuj to co napisałeś i popatrz na kartkę z odległości metra. Ewentualnie na monitor, bo jak jesteś bezrobotny, to może nie być cię stać na tusz i to zupełnie zrozumiałe. Tak samo jak to, że prawdopodobnie już jakiś czas temu, sprzedałeś drukarkę na allegro.
I teraz tak:
- widzisz drobny maczek. Załatw sobie skierowanie do okulisty albo poszukaj okularów.
- widzisz tekst i nagłówki. Jest dobrze. Serio. Nawet jeśli tekst składa się tylko z Lorem ipsum. 
- widzisz tekst, nagłówki i poprawne zdjęcie. Jest mega. Padnij na kolana i módl się do jakiegoś boga, żeby panie z HR'u zechciały zrobić ten sam test co ty.



 

Ę, ą, ależ...

... czyli jak zabić wewnętrznego artystę i podciąć skrzydła swojemu feniksowi.


Zaczęło się od maila. Ludzie! Co to komu przeszkadza, że kojarzy się z programem kulinarnym w TV? Już aż tak daleko posuniętą mamy formę oceniania treści książki, po kodzie kreskowym na okładce?
Szanowna Pani, na przyszłość radzę zmienić adres, na imienny... bla bla, a może ja nie lubię swojego imienia? Bo mnie tak nazwali rodzice a ja nie chciałam i tak na prawdę, chcę nazywać się Zupa Pomidorowa? A jak by mnie nazwali Zupa Pomidorowa, to czy byłabym wtedy mniej poważnym i godnym zaufania człowiekiem niż cała reszta?
"What's in a name? That which we call a rose, by any other name would smell as sweet."

To raz. A dwa, oficjalne formy wszystkiego. Równa ilość linijek, w lewo, w prawo, na środek, zero inwencji, jak by to nie była pusta kartka w wordzie, tylko jakiś tajny kod do złamania. A jak ci się nie uda go złamać, to nie przyjmą cię na posadę kierowniczki spożywczaka za rogiem. Aplikujący, powinni pisać jak chcą, a flądry z działu rekrutacji (serdecznie przepraszam, wszystkie flądry i wszystkie panie rekrutujące) powinny z tego wybierać, kandydatów którzy im odpowiadają. Moje cv, to ja. Albo mnie bierzesz bo ci odpowiadam, albo szukaj sobie japiszona pod krawatem. Podobno nowy dresscode na ten sezon, to garnitury unisex. Czekam, aż im każą chodzić w jednakowych szarych albach i tłuc czołem o dywanik w sali konferencyjnej.
Ja wiem, że my jesteśmy w Unii, że nam się marzy jakaś Ameryka, ale ludzi się nie da popakować w jednakowe pudełka o tych samych standardach.
Może dlatego Relanium ma takie wzięcie...
Koniec z tym. Od dzisiaj, wyciągam maszynę i każdy list motywacyjny, każde cv, napiszę na maszynie i wyślę pocztą. Zastrajkuję internet. Niech mi odpisują tak samo. Przynajmniej będę miała z kim wymieniać korespondencję, bo stoen i pgnig już mi się znudziły. Będę robić wycinanki, komiksy, kolaże, pisać rymy, wierszyki i akronimy, cokolwiek, byle już nigdy więcej nie klepać tak obrzydliwie napompowanych formułek. W końcu to nie jakieś Wall Street, tylko ojczyzna elektryka-noblisty, to chyba do czegoś zobowiązuje.
Jestem grzeczna, kulturalna i wychowana (jakoś tam, no ale zawsze to coś) i potrafię to okazać niekoniecznie w formie ogólnie przyjętej w społeczeństwie. Jak na przykład, mówienie do księdza dzień dobry, no bo to grzeczne prawda? Nie muszę wiedzieć, jak sobie tam inni do niego mówią, fakt jest faktem, uprzejmie go witam, forma dostosowaną do okoliczności a nie branżowym slangiem. Branżowego języka, mogę się nauczyć, jak już w to wejdę, a nie wykazywać się nim na starcie, tak samo jak dwudziestoletnim doświadczeniem, tuż po studiach i solidną praktyką w zawodzie, w wieku lat szesnastu.
Skąd się bierze ten brak luzu?






poniedziałek, 22 października 2012

W poniedziałki nie jest śmiesznie.

Nie do wiary, jak człowiek poci się czasem, żeby coś błyskotliwego wyprodukować i nic z tego nie wychodzi, a jak ze złości wystawia wannę na allegro, zupełnie nie profesjonalnie, to link do aukcji po forach lata...
Ludzie, tak to ja mogę cały dom wyprzedać. Mam jeszcze "Zaplute i zarzygane krzesełko do karmienia", "Zajechany i rozmontowany rowerek", "Zestaw nadmuchiwanych badziewi do moczenia dzieci w wodzie" i "Pare spranych szmatek, ale za to z metkami", a jak za mało, to  i "Zadeptany dywan" się nada.
Chyba zajmę się tym profesjonalnie. Mogłabym zostać aukcyjną copywriterką, jest takie coś?

Miałam napisać o tym jak bardzo nie fajny jest film "Jesteś bogiem", ale nie napiszę, co oczywiście nie oznacza, że zmieniłam zdanie. Do piątku, sądziłam, że istnieje w nim jakieś przesłanie, alegoria, metafora, symbol. Cztery kwadraciki w każdym monitorze. Aż okazało się, że oglądałam wersję reżyserską... I to nie jest nadinterpretacja, to zwyczajna wiara w ludzi, no bo chyba jak ktoś robi film, to musi mieć jakiś trzeci wymiar, czy drugie dno. A tu nic! No nic zupełnie. Dzieło o depresji młodego człowieka z pasją, stającego na progu dojrzałości. Kto przez to nie przechodził? Dobra wiem, są tacy, co przechodzą dopiero po czterdziestce. No i Piotruś Pan. Pragnę tylko zauważyć, że Magik był schizofrenikiem i sprowadzanie tego do strachu przed bilbordami, to jakieś nadużycie, umniejszające cierpiącym na to zaburzenie. Zostało udowodnione, że schizofrenicy, odczuwają większą empatię, niż zwykli nerwicowcy. Bo ci, w depresji chociażby, skupieni są wyłącznie na sobie. Nie zagrał mi ten film. Na niczym mi nie zagrał. I nic mi nie zrobił. A to nie dobrze. Nawet krótkie filmiki Isabelli Rossellini, w których przebiera się, przeróżne robaczki i pokazuje jak ze sobą kopulują, są lepsze od tej produkcji. O proszę tu na przykład:

O Basenie Narodowym też nie napiszę, bo już mi się to znudziło.
Gdzieś tam, w okolicach Tarnowa, hiszpanie ukradli nam...700metrów asfaltu. Zwinęli, tak normalnie, jak w tych kawałach o Wąchocku. Nie śmiesznych wcale. A to jest śmieszne, bo oni nie dość, że zabrali, to jeszcze nie chcą nikomu powiedzieć dlaczego. Skryci asfaltobiorcy, tacy. Żeby było jasne, ci hiszpanie to firma budująca autostradę, w pobliżu tej drogi, którą ukradli, jak już skończyli budować. Nie wiadomo teraz, na pamiątkę wzięli, po złości, czy może chcą nową zrobić?
Ale u nas to tak jest, tu nawet profesjonalnych morderców nie ma. Jeden taki, przyniósł na komisariat odciętą głowę w siatce, żeby się przyznać, że to on zabił.  Wszystko ładnie, szlachetnie, tylko po co on to taszczył ze sobą? Żeby nie uciekła? W komentarzach na onecie, rzecz jasna, rozpętała się burza, na temat kary śmierci. Co to za nazwa? Kara. Zwłoki chyba nie odczuwają skruchy, choćby się je karało w kółko i na okrągło. A sama śmierć nie może być karą przecież, bo znaczyło by to, że jesteśmy wszyscy winni. Sprostujmy więc, to nie kara śmierci, tylko eliminacja wadliwych jednostek społecznych. I od razu ładniej brzmi. Nie nie. Ja nie popieram kary śmierci. Ja to bym te wadliwe jednostki widziała przy budowie metra, mostów i dróg najchętniej. Ale niestety, ci wyżej uważają, że najlepszą karą jest izolacja, zamiennie ze śmiercią czy tam dożywociem. No przecież nie można z tych morderców, gwałcicieli i pedofilów robic niewolników. To by było niehumanitarne...


poniedziałek, 15 października 2012

Day, by day, by day...

Skoczył drodzy Państwo i przeżył i nawet się nic nie zepsuło. Z całej relacji, największe zainteresowanie wzbudził we mnie pierścionek mamy Felixa Baumgartnera. Taki duży zielony łepek kosmity - co by tłumaczyło, dlaczego jej dziecko postanowiło wyskoczyć z balonu, ze stratosfery na chusteczce higienicznej i wylądowac w Roswell. Za to moja babcia na przykład, rozemocjonowana oznajmiła, że jak już się puścił, to ją zakłuło w żołądku:
- bo przecież, jak by to było wyżej, to by nie spadł, tylko został tam w kosmosie.
Przejęła się kobiecina, bo wiadomo, taki pusty, czarny wszechświat... I bez jedzenia!
Ciekawe, swoją drogą ile już tam lata takich szkieletów w skafandrach...  No ale ja ją rozumiem, bo jak chodziła do szkoły, to drugiej strony księżyca, jeszcze wtedy nie zamieszkiwali naziści. Później, przeczytałam, że spadając Felix osiągnął prędkość światła. Rzeczywiście, w takim razie pobił rekord, ba! zasłużył na nobla.
Astronomia, to jest taka chyba najmniej rozpowszechniona dziedzina wiedzy wśród zwykłych ludzi. Nasa kojarzy się ze strefą 51 a komety i meteory z Clarkiem Kentem. Lubię więc kolekcjonować takie fajne "mądrości księżycowe", jak je nazwałam.
"Ciekawe czy da się obejść księżyc?" - taaak, da się, w podskokach, jak wielką dmuchana piłkę!
"Przecież nie da się lądować na gwieździe, bo jest gorąca" - da się, w okularach k-pax'a, żeby nie oślepnąć...
"Jak te rakiety omijają gwiazdy? Da się nimi sterować?" - trzeba mieć prawo jazdy kategorii X i egzamin z międzyplanetarnego ruchu, plus bardzo dużo pary w rękach bo kierownica jest duża.
"Inne planety nie maja chmur, bo tam nie paruje woda" - widocznie kosmici piorą w azocie, chyba, że mocno poplamione, to w siarce.
Etc. Panie Lucas, coś Pan narobił? Było komedię romantyczną nakręcić...

Mamy Światowy Dzień Mycia Rąk. Z tej okazji, obiecuję - nie wezmę dzisiaj żadnej łapówki, choćby nie wiem, jak mi wciskali. Chyba, że chodzi o umywanie rąk. To obiecuję, umywam ręce od wszelkich nadprogramowych obowiązków tego dnia. Przyszła mi do głowy też Lady Makbet, z tym swoim uporczywym szorowaniem dłoni, a potem nerwica natręctw, polegająca na notorycznym myciu rąk, aż do kości. A jeżeli, to ten higieniczny aspekt, jest brany pod uwagę, proponuję Światowy Dzień Mycia Środków Transportu Miejskiego, bo moje czyste ręce i antybakteryjny spray, na niewiele się tam zdają, nawet po tym, jak ekspert TVN'u pokazał mi jak powinno się je myć poprawnie. Przez 30 sekund. A jeśli nie mam stopera, to co? No i gdzie się podziała ekologia? Minimum 10 razy dziennie, przez 30 sekund, mam szorować wyimaginowane bakterie e.coli a w Afryce ludzie padają jak muchy. Metoda detektywa Monka jest lepsza. Rękawiczki i chusteczki. A w ogóle, to najlepiej zostać w domu. W sterylnym kokonie. I w maseczce higienicznej, przed telewizorem oczywiście.
W którym to, Adaś, Nergal znaczy, będzie opowiadał, co go skłoniło do napisania książki. Nie uwierzycie, ale to wcale nie kasa, fame i sensacja, nie. Jemu się wydaje chyba, że jest wcieleniem Crowleya a te ciemne masy, znaczy my, jeśli miały kiedykolwiek, cokolwiek wspólnego z hedonizmem, to tylko encyklopedię, w której jest to hasło. Adaś ma misję, wytłumaczenia nam, za pomocą tego, co już kiedyś zostało powiedziane, dość banalnie wręcz, dlaczego religia jest zła a on nie. Niestety, klipy robi fajne, spoty reklamowe książki, tez niczego sobie, ale chyba długo jeszcze będzie musiał czekać na wpis do encyklopedii, pod hasłem filozofowie współcześni. Mój osobisty piedestał, odbiera mu Acidowy  Titus, ze swoim:
"- Ty, a nie masz problemu z takim ubiorem, kiedy chodzisz na wywiadówkę czy do kościoła?
 - Do kościoła? A gdzie to jest?"
I wszystko jasne.

piątek, 12 października 2012

Szortpress

Dostałam Nobla. Wy też. I mój kot i sąsiadka z bloku, nawet moje dziecko, co daje mi niezniszczalny argument wychowawczy:
- nie możesz marudzić, jesteś laureatką pokojowej nagrody nobla!
Wyliczyłam sobie, że na każdego, przypadnie 0,0071643715943898425020171536986907 zł. Nie wiem, jak zamierzają mi to wypłacić i jeszcze potrącić podatek od wygranej, ale jak nie dostanę przelewu, to się poskarżę do Brukseli, że mnie okradają. Kto jak kto, ale ja na pewno zasłużyłam na wyróżnienie w dziedzinie pokojowej (te puszki, co mi upadły z klifu, to było dawno i niechcący). Z tej okazji, nawet przeleciałam sobie laureatów, jednym okiem. To znaczy listę laureatów, na wikipedii. Jaser Arafat, Nelson Mandela, Gorbaczow, Matka Teresa i Woodrow Wilson, chciałam edytować artykuł, żeby się tam dopisać, obok nich, ale chyba się coś zepsuło... No nic, poczekam, aż dostanę w dziedzinie literatury.
Przy okazji, czy aby przypadkiem od kilku lat, w komitecie noblowskim nie zasiadał Terry Gilliam albo John Cleese? Bo już nie wiem, czym to wszystko wytłumaczyć.
Pozostając w klimatach kulturalnych, widziałam trailer Bitwy pod Wiedniem. Chcę zapomnieć, że go widziałam. Zaczynając od białego orła, który powstał w latach międzywojennych, a tam powiewa sobie nad husarią, beztrosko spoglądając nie w ta stronę co trzeba, a na Alicji Bachledzie-Curuś kończąc. I to wcale nie dlatego, że mam "husarską traumę". To był horror, ale innej kategorii. Włosi... A Fellini to już chyba ma rożen do przewracania się w grobie. Habemus Papam, kto reżyserował? No też włoch.
Są takie perełki zresztą, każdej narodowości, my mamy np Wiedźmina w którym gościnnie wystąpił Jabberwocky, jako smok. I to nie ten z wiersza Lewisa Carrolla. Pianista tez mi się podobał. Wyprodukowali francuzi, scenariusz pisał pół polak, pół francuz na spółkę z gościem z RPA, amerykanin zagrał polaka mówiąc po angielsku, a reżysera zamknęli w areszcie domowym, a to przecież chyba nie była czeska komedia? Zapomniałabym o Bitwie Warszawskiej, którą wytańczyła Natasza Urbańska i która okazała się być melodramatem, a nie filmem wojennym. Taki joke zrobili z tym tytułem tylko, żeby poważniej brzmiało. Ale to Hoffman w końcu. Po Starej Baśni, zapomniał chyba, że kiedyś zrobił Znachora i  Trędowatą. Jednak zdecydowanie wolę offowe kino polskie.
Ah, no i z niecierpliwością czekam, aż wreszcie pan Baumgartner skoczy z tej stratosfery, bo wtedy każdy następny, będzie musiał skakać z księżyca, i to dopiero będzie wydarzenie. Byle go tylko astronomowie z kometą nie pomylili, jeszcze wyślą Supermana z odsieczą...



środa, 10 października 2012

Keep calm and... whatever

Kiedyś, lubię to słowo, prawie jak pomidory z majonezem. Więc kiedyś, to było tak, że Mama stawała na baczność o 17, jak Tata z pracy styrany wracał, dzieci w rządku, pościskane wykrochmalonymi kołnierzykami, pies odpchlony, świeżo kąpany, nówka sztuka, podłoga na błysk, zlew pusty a w powietrzu pachnie morską bryzą z Peweksu, chociaż to środek Warszawy. I tak wolnym krokiem z korytarza, żeby przypadkiem nic nie ubrudzić, przechodzili do jadalni, na wspólny pięciodaniowy posiłek z deserem też, wcale nie zamawianym z cateringu jakiegoś Polskiego Jadła, tylko ręcznie krojony, obierany, smażony, duszony...
Ale to kiedyś. Teraz, to słowo też lubię, dla odmiany, jak schabowego z surówką. Więc teraz, mamy tak, że im gorzej tym lepiej i fajniej. Poważnie. Mama pisze blog o tym jaka jest wyrodna, bo pisze blog, kiedy dzieci w tym czasie w rządku, owszem, układają kuchenne noże, na zmianę jedząc kocie rzygi i wczorajszy obiad spod łóżka. Miarką hipsterstwa rodzicielskiego, jest sterta naczyń w zlewie. A jak jest zmywarka, to w niej też. Najlepiej i tu i tu. Zapominanie o wszystkim jest również na topie, te najlepsze z najlepszych, zapominają zabrać dzieci, wychodząc z domu. Na obiad są spalone garnki z deserem w postaci żarcia na telefon. Tata nie wraca o 17. O ile w ogóle wraca. Bo często się gdzieś gubi, przyczyniając się do otyłości Matki, a jak wiadomo, puszyści mają większe poczucie humoru, dzięki czemu wskaźniki popularności bloga Mamy rosną w zaskakującym tempie. Ale, jeśli już Tata wraca, to na wejściu potyka się o kota, wrotkę i stos poradników dla wyluzowanych rodziców. Nie przejmuje się tym oczywiście ani trochę, ponieważ właśnie wyszedł z łóżka młodej kochanki i ma siłę na zabawę z dziećmi. Najlepiej na taką przy której można poprzewracać trochę krzeseł. Bo bałagan przecież mają ci, którzy w środku są uporządkowani. Dzieci nie maja stałych pór snu, zgodnie z metoda wychowawczą Attachment Parenting, czy jakąś inną. Nie mają tez swoich łóżek, zasypiają gdzie popadnie, jak popadnie i o której bądź, byle już tylko wreszcie poszły spać. Odnotowałam, że modne jest mówienie i pisanie o tym jak bardzo ma się dość własnych dzieci i używanie przy tym wulgaryzmów, dla kontrastu z równoczesnym zapewnianiem o miłości. Im mniej wkurwia cię twoje dziecko, tym jesteś gorszym rodzicem, bo chyba coś kręcisz i może to wcale nie twoje, tylko od sąsiadki pożyczone. 
A tak na serio. Serio, tego słowa nie lubię prawie jak smalcu i śledzi. Czy właściciele kotów, psów i rybek akwariowych, także potrzebują dopasować się do określonej stylistycznie roli opiekuna? Chce przeczytać bloga o sfrustrowanym kocim panu, bo sfrustrowanych, śmiesznych i błyskotliwych mam, mam już dosyć. Nie no, nie żebym była lepsza, ale ja lubię mieć pozmywane i mam ogromne wyrzuty sumienia z powodu bałaganu, nawet codziennie powtarzam sobie "głupia babo, weź się do roboty, albo naucz dziecko zmywać".
Nie działa, bo pewnie pomyliłam poradniki. Zamiast przeczytać ten o autosugestii, przeczytałam "Jak zrobić, żeby się nie narobić". 
Wnioski końcowe:
1. Pakuj wszystko w pudełka, kartony i koszyczki - nie widać bałaganu, a czasem można tam znaleźć pieniądze po pół roku, kiedy zdąży się już zapełnić tym wszystkim, z czym nie wiadomo co zrobić.
2. Używaj w kółko jednego talerza, miski, kompletu sztućców, kubka etc. - wiem, jak strasznie kusi wziąć czysty widelec, zamiast wygrzebywać poprzedni spod stosu naczyń w zlewie, żeby go umyć. 
3. Wszystkie wolne przestrzenie pod szafkami i łóżkami należy pozastawiać, pudełkami z punktu 1 - szczególnie jak masz kota który wymiotuje kłakami i dziecko. A także po to, żeby kurz nie wydostał się na zewnątrz w najmniej odpowiedniej chwili, czyli akurat jak mama wpadnie na kawę.
4. Nie prasuj, pierz i wieszaj tak, żeby było równiutkie. Deska do prasowania, to kolejny zbędny mebel, a żelazko zużywa prąd, jest niebezpieczne i się psuje. Podobno, ale głowy nie dam, bo nawet nie wiem jak się je włącza. 
5. Kup sobie Cilit Bang! Albo cokolwiek, co się pieni i myje. Szoruje tak dobrze, że już nie pamiętam jaki był wyjściowy kolor moich ścian. Ale dzieci nie domywa, dzieci najlepiej zanurzyć w wannie i moczyć dopóki wszystko nie poodpada.
6. Nie odkurzaj wszystkich rozsypanych paproszków. Kup wałeczek do ubrań w Ikei. W ilościach hurtowych. Świetnie zbiera okruchy chleba z dywanu, jest niedrogi i można nim przetrzeć kota, tak zapobiegawczo, żeby nigdzie kłaków nie zostawiał, chociaż przez pięć minut.
7. Jak masz za dużo prania w koszu, to oddaj do pck, przecież i tak już nie pamiętasz, co zostało na dnie...
8. Łazienkę szorujemy tak - dziecko + prysznic, zostawiasz na 10 minut, a potem wycierasz szmatką do sucha. Dziecko można pożyczyć od koleżanki. A jak jest dwójka, to nawet nie musisz wycierać, tylko najpierw wpuszczasz jedno, potem wrzucasz stertę ścierek, dziecko i kota i zamykasz drzwi. 
9. Pamiętaj, że pająki w naszej strefie klimatycznej nie gryzą. Chyba, że pajęczyna jest gęsta, a twoje terrarium stoi puste...
10. Kwiatki zbierają kurz. Jak już odkurzą za ciebie, to można je spłukać prysznicem w wannie raz w tygodniu, wtedy nie trzeba pamiętać o podlewaniu.
P.S jeśli robią się żółte, to nie znaczy, że trzeba je wyczyścić Cilitem, to znaczy, że syrop na kaszel, który przez ostatni tydzień piło twoje dziecko, nie jest ziołowy wcale i na pewno nie ekologiczny.

Dziękuję.

środa, 26 września 2012

Ekotrend - jak wywalić worek złota w błoto

Nadal mnie to bawi, jak ludzie muszą czymś usprawiedliwiać swoje gadżeciarstwo, tudzież zwykły ekscentryzm, jakkolwiek to brzmi. No bo czy znajdzie się ktoś, kto powie - kupuje energooszczędne żarówki, ponieważ w mojej ulubionej gazecie, napisali, że są ładne i były takie kolorowe zdjęcia... albo inaczej - kupuje dziecku takie modne drewniane zabawki, żeby te tandeciary z przedszkola, wiedziały co to wyższa klasa. No przecież, że nie. Jest na to usprawiedliwienie! Ekologia się nazywa. Mówi się - myję podłogę ekologicznie - sodą, bo moje dziecko ma uczulenie. Na co? I jak ty myłaś wcześniej tą podłogę, że było to szkodliwe dla dziecka?
Bo bycie ekorodzicem, to już w ogóle jest teraz dziki szał. Jedzenie - ekologiczne, wychowanie - ekologiczne, zabawy - ekologiczne, a w skrócie, to wygląda tak:

  • Używamy pieluszek wielorazowych, jak najwcześniej możemy zacząć wysadzać dziecko.
Wiem, przecież wiem, że sama nosiłam taka tetrę i dobrze było. Ale nie dajcie się zwieść. Tu nie chodzi o kawałek szmatki zapięty agrafką. Tu chodzi o dizajnerską pieluchę wielorazową, z kieszenią o taką. Niestety, te 80zł nie załatwia sprawy. Bo na dzień, dla średniego malucha potrzeba 3 takie pieluchy i 6 wkładów. Na dzień! Koszt? Wkład to 40zł, więc takie eko sikanie, kosztuje nas 480zł plus cała ta woda, która trzeba zużyć do prania. Chcę zobaczyć takie hardkorowe eko mamusie, jak piorą ręcznie te prawdziwe tetrowe pieluchy, jak je prasują, składają i jak je chętnie zmieniają przy ludziach - wtedy uwierzę, że to sprawa czysto ideologiczna. No i po co ja mam jak najwcześniej to biedne dziecko wysadzać?A zaraz, już wiem, jeśli ma iść na uniwersytet w wieku 6 lat, to dobrze by było, żeby w wieku 6 miesięcy, korzystało z dorosłej ubikacji...
W reklamach pampersów, mówią, że trzymają wszystko nawet 12 godzin. Chciałabym wyjaśnić, że to nie oznacza, zmiany pieluszki raz na 12 godzin, może dzięki temu, dzieci przestana dostawać niewyjaśnionych wysypek, branych za uczulenia, no i oczywiście, trzeba by też, trochę się wysilić, i odgadnąć do jakiego kontenera się wrzuca takie pampersy zużyte, no nie? Plastik? Papier? Odpady komunalne? Ja wiem, sprawdzałam, bo naprawdę interesuje mnie recykling, a nie moda.


  • Prowadzimy ekologiczny dom: wymieniamy chemiczne środki czystości na naturalne.
Sprawdzałam. Są takie orzechy piorące. Serio, wrzucasz orzech do pralki i jechane. Do końca świata się nie zużywa. Ale przy okazji tez nie dopiera, ani dziecięcych ubranek, ani białych rzeczy, ani nic po prostu, chyba, że by to była lekko zakurzona ekologiczna bawełna. Ma ktoś takie ubrania? To chętnie oddam tego orzecha, bo nie stac mnie na wymianę garderoby tak, żeby była w 100% z takiej bawełny. To powstało w założeniu po to, żeby pozbyć się chemii, proszku i płynów do płukania. Ok. Pralki tez radzę się pozbyć, bo bez odkamieniania długo nie pociągnie, choćby nie wiem co. A może by tak jeszcze bardziej rewolucyjnie, skoro kamień jest z wody, a chemia jest zła, wrzuć pranie do pustej miski, dołóż tego orzecha nieszczęsnego i zostaw na tydzień w schowku, może się wyczyści siłą woli.
Okna. Podobno można je myć woda octem i cytryną. Owszem, jak się mieszka w puszczy białowieskiej, to pewnie tak. Bo tu u nas w mieście są zupełnie nieekologiczne spaliny, których bez smug nie da się doczyścić ekologicznym sposobem. Sprawdzałam to również. Tydzień myślałam, że jest mgła. A potem kupiłam zwykły płyn do szyb, po którym plastikowe opakowanie używam do dziś, bo teraz kupuję koncentrat i rozcieńczam.
Za to zmywać, można w płatkach mydlanych, occie i sodzie. Spoko. W harcerstwie uczyli mnie zmywać w piasku nawet. I wody było trzeba mniej do zmycia tego piachu niż do zmycia tego cholernego mydła. O nalocie na szklankach nie wspomnę, na talerzach nie było widać, bo kolorowe, więc może to jakieś wyjście. A może najlepiej, byłoby ograniczyć swoją zastawę do niezbędnego minimum, i kupować wydajne, a nie reklamowane przez aktorów w tv, płyny do mycia?
Kwestia podłogi, pozostaje dla mnie zagadką. Jak to umyć sodą? No i czemu właściwie, czy czyjeś dziecko jeździ językiem po podłodze świeżo umytej cifem? Czy może zlizuje z zabawek mniej kurzu, roztoczy i bakterii, kiedy upadają na podłogę umytą szamańskim specyfikiem? Błagam...


  • Podajemy zdrową żywność: naturalne produkty, najlepiej kupione u sprawdzonych rolników, posiłki przygotowujemy w domu.
W domu? Poważnie? Na pewno nie w lesie? I na pewno nie muszę najpierw sama upolować tych posiłków?
Bo nie wiem, gdzie znaleźć sprawdzonego rolnika. Kupuję warzywa ze straganów. I z całego serca, współczuję tym, którzy jedzą te z hipermarketów. Ale co jeszcze mam zrobić? Jeździć po podwarszawskich wsiach i szukać dostawcy ekologicznej jagnięciny? Naturalne produkty... To już nie o to chodzi, że sa drogie, a są, jak by były pozłacane. Nasz organizm, jest tak skonstruowany, że radzi sobie z toksynami w niezbyt dużej ilości. Mam wrażenie, że mamy, zaopatrzone w sterylizujący wszystko dookoła spray o tym zapomniały. Jesteśmy świetnie skonstruowanymi maszynami, które są w stanie do wielu warunków się przystosować. To jak z tymi antybiotykami i sztuczną witaminą c. Nie biorę i choruję dwa dni, podczas gdy inni umierają na grypę dwa tygodnie, obłożeni stertą lekarstw. Chyba, że to taki punkt dla tych, którzy żywią siebie i dzieci "na telefon" a garnki w kuchni mają tylko do ozdoby. To rozumiem, dla nich naturalny produkt, to faktycznie mógłby być ketchup, przecież z pomidorów jest...


  • Zabawki z recyklingu: używamy do ich produkcji starych kartonów, butelek, rolek po papierze toaletowym - wszystkiego, co się nada.
- Co dostałaś na gwiazdkę, bo ja iPhona?
- A no, konika z rolek papieru toaletowego.

To jest fajna zabawa. Owszem. Ale robienie z tego standardu, już nie. Mam dać niemowlakowi karton do zabawy? Żeby go zjadł? Czy lepiej szklana butelkę, żeby potłukł? Bo nie plastikową przecież. Ekorodzic nie ma plastikowych opakowań. Mleko w szkle, sok naturalny w szkle, woda z filtra...
Dziecko w wieku przedszkolnym może się tym zainteresować, ale się nie zadowoli i nie da się tego uniknąć, chyba, że odizolujemy je w eko sekcie. Zmienimy mu szkołę, otoczenie, wypierzemy mózg, żeby było takie samo jak my. W końcu jest nasza własnością.


Kiedyś, ekologia, to była zwykła troska o naturę. Z tym mi się kojarzy. Z nieśmieceniem, nie wyrzucaniem makulatury i sprzętu elektronicznego do jednego worka, ze zbieraniem baterii, żarówek, oszczędzaniem wody, prądu, wyłączaniem telewizji ze stand by, z wyłączaniem ładowarek na noc, nie niszczeniem zieleni, z szacunkiem i jeszcze milionem pewnie, drobnych rzeczy, drobnych, które się sumują.
Dzisiaj, to marketing. Eko korporacje i recykling w sieciówkach, na chińskich T shirtach .




piątek, 21 września 2012

Włączyłam tv

Włączyłam. Tak sama z siebie. I nawet nie wiem po co.
Wiem za to, że agent Tomek, zdołał zrujnowac szanowane wydawnictwo z czterdziestoletnią tradycją, ot tak, jak gdyby inwigilacja była legalnym procederem i tak, jak byśmy żyli nadal w kraju rządzonym przez partie i ub. Tak, wiem, że są tacy, co piszą na murach "sb nadaj morduje". A ja głupia, myślałam, że to taka sobie rymowanka.
Poza tym, same "wstrząsające dramaty", "dramatyczne skandale" i "skandaliczne tragedie".
Jak zwykle, aparat urzędniczy, popisał się nadzwyczajną sprawnością. Żeby posiadac broń, trzeba się naprawdę wykazac, zdac milion testów, psychologicznych, z języka polskiego, biologii, tańca... Uzyskac tysiące pozwoleń, i przejśc setke kursów szkoleniowych. Ale co zrobic, żeby dostac pod opiekę dziecko i zostac rodziną zastępczą? Nic. No dobra, trzeba przejśc szkolenie, które nawet nie jest uniwersalne, bo każdy może sobie napisac program. Musi tylko zawierac kilka ważnych punktów i zostac zatwierdzony. Big deal. Jak wypożyczam płytę dvd z wypożyczalni, to mnie monitorują jak jakieś abw. Ale jak bierzesz dziecko, to raz na rok, sobie przyjdą sprawdzic, czy w ogóle jest. W godzinach pracy, czyli między 8 a 15, czyli jak dzieci są w szkole, czy przedszkolu. Więc się zdarza, raz na jakiś czas, a nawet normą chyba już to jest tygodniową, że sobie spadnie takie dziecko ze schodów, że się utopi, jak nie w domu, to w jeziorze... Zastanawia mnie tylko praca ekspertów sądowych, bo urzędnicy, to żadne zaskoczenie. Czy naprawdę tak łatwo pomylic dotkliwe pobicie z upadkiem ze schodów? I tak łatwo przeoczyc ślady poprzednich obrażeń? I don't think so...
Równie popularne, co dzieci, są ostatnimi czasy psy. I nie ma co się oburzac, że tak je obok siebie wymieniam, bo uważam, że te drugie, mają jednak trochę lepiej w życiu. Człowiek, to takie dziwne stworzenie. Udomawia zwierzę, żeby mu potem zwracac wolnośc. Całe wieki, psy trzymane były na wsi, nie do głaskania, tylko do pilnowania. Jasne, że może to nie fajnie tak w budzie i na łańcuchu. Tylko znów sie nie tak za to zabierają. Osiemdziesięcioletni rolnik, z dziada pradziada na wsi, nie zrozumie, czemu taka ładna Pani z tvn'u razem z tym Pirogiem, stoją mu pod bramą i się czepiają, że psa źle traktuje. Jak źle, jak karmi? Na noc spuszcza, a jak sie pod nogami plącze, to kaloszem zarobi, takie życie, wnuki też tak traktuje... A może by tak nie żałowac, najwyżej Prokop nie kupi sobie nowych conversów, i zafundowac milion dłuższych łańcuchów i milion lepszych bud? I zawieśc i dac i będzie psom lepiej, zamiast tej napompowanej, medialnej sensacji. O właśnie, tak apropo.
Wzruszająca, owszem historia ciężko chorego chłopca, któremu tvn zafundował Euro z wszelkimi atrakcjami, podpisy piłkarzy, na piłce, koszulce, na mamie. I wszędzie za nim z kamerą łazili. Oczywiście, bezinteresownie... A setki takich dzieci, umierają jednego dnia, z braku dostępu do leków. Im głupiego clowna do szpitala nikt nie ufunduje. Wiele kamieni wywołuje lawinę, pojedynczo żaden.

Podobno w Wielkiej Brytanii, ludzie koczowali w śpiworach żeby kupic nowe iPhony. Które nie różnią sie od poprzednich niczym, poza nieco większym rozmiarem. Ciekawe kiedy wypuszczą serię rzutników, bo to nudne tak plus centymetr na rok. No i najważniejsze, czy będą zrobione z tych miedziaków od Samsunga?


piątek, 14 września 2012

It's the End of the World as We Know It

(And I Feel Fine)

Musze poruszyć wreszcie ten niepokojący temat końca świata. To znaczy, nie tego końca świata, że przywali w nas jakieś ciało niebieskie, ani nie tego Majowego, ani nawet tego z filmu Melancholia (choć ten akurat, jest moim ulubionym pod względem scenograficznym). Mam na myśli ten zupełnie "naukowo stwierdzony" koniec świata. O tu Przebiegunowanie Ziemi w/g Patricka Geryla

Dla tych, którym się nie chce czytać, wspomnę, że ten pan jest astrofizykiem i matematykiem a nie żadnym nawiedzonym szamanem ani katolikiem. Czyli, to jeszcze gorzej. No bo, jako ateistce, pozostaje mi uwierzyć w naukę, czyli tym samym uwierzyć w jego słowa. A twierdzi on, między innymi, że będą gwałtowne erupcje na słońcu, które spowodują niezliczone katastrofy na ziemi. W ciągu kilku godzin. Jednego dnia. Naraz! Sama nie wiedziałam, czy najpierw zacząć robić zapasy, czy kopać bunkier na podwórku, bo czasu mam mało do grudnia. Ostatecznie, stanęło na przeczytaniu w trzy miesiące wszystkich zaległych książek, bo nigdy nie wiadomo, czy się jakaś księgarnia uratuje z tego pogromu.
Pan Geryl twierdzi, że ziemia się przebiegunuje, co dla mnie oznacza tyle, że odwróci się do góry nogami, czyli stanie na głowie. Wielkie rzeczy... Nadal przecież będzie północ i południe, tylko może w Anglii przestanie wreszcie tak padać. Podobno takie przebiegunowanie spowodowało zaginięcie Atlantydy, liczę więc na to, że przy tej okazji odnajdzie się znów. Coś jak taka szklana kula świąteczna, którą się potrząsa i wiruje w niej sztuczny śnieg, odsłaniając to, co wcześniej przykrywał. Tyle miłego, bo potem będzie podobno gorzej. Wybuchną wszystkie wulkany, a pył z nich na 40 lat zasłoni słońce (to będzie ten efekt sztucznego śniegu). Ciemność mi wcale nie przeszkadza, a moja bezsenność zostanie przynajmniej uzasadniona i usprawiedliwiona. Jak by tego było mało, spręży nam się powietrze, czyli murowane tornada, huragany i wielkie tsunami plus apokaliptyczne trzęsienia ziemi. Ok. A co będzie u nas? Wyleje Wisła, która przypomina na razie kałużę? Wybuchnie Giewont z którego wstanie nareszcie ten rycerz? Trzęsienie ziemi zepsuje nam Góry Stołowe i Błędne Skałki? No bo przepraszam, ale nie umiem sobie wyobrazić tsunami na Bałtyku, którego fale miałyby sięgać dwóch kilometrów. Chyba, że będzie to wyglądało, jak wychlupnięcie całej wody ze szklanki i nagle górale będą mieć plaże.
Jest jeszcze kilka "drobniejszych" katastrof, które wybitny Patrick Geryl przewidział. Cytuję:

  • Fala elektromagnetyczna zniszczy całą, istniejącą na Ziemi elektroniczną infrastrukturę. Zniknie nasza, oparta na komputerach, cywilizacja;
  • Co tam tsunami, co tam egipskie ciemności. Komputery! Telewizja! Kto nam będzie relacjonował potężne erupcje na drugim końcu świata, jeśli nie TVN? Mam ochotę zrobić okrutny żart 21 grudnia i wyłączyć korki w całym bloku.
  • Zniszczone zostaną zasoby żywności i źródła energii;
  • PGNiG wszystko przetrwa. Wiem, bo ciągle mi podnoszą stawkę, teraz już wiem po co, muszą się jakoś zabezpieczyć. Tak z dobrego serca, następny rachunek zapłacę miedziakami. Bo pieniądz straci wartość, a tak będą mieć przynajmniej surowiec. A zasoby żywności? Jestem fanką Bear'a Grylls'a. Karaluchy i skorpiony mogą podobno przetrwać nawet katastrofę atomową.
  • Zniszczona zostanie służba zdrowia, gdyż szpitale będą w ruinach;
  • Prosze Pana, proszę Pana... Całe NFZ jest w ruinie.
  • Zniszczone zostaną wszystkie elektrownie atomowe;
  • Mogę się mylić, ale jeśli to wszystko ma się stać na raz, to nie będzie już tylko depopulacja, ale katastrofa której nikt nie przeżyje. A tym samym, cała reszta skutków, będzie bez znaczenia. O ile oczywiście, założymy, że nie ma kosmitów.
  • Wszystkie, groźne dla życia produkty toksyczne z fabryk chemicznych, dostaną się do środowiska naturalnego i będą stanowić kolejne zagrożenie.
  • Wspominałam już o kosmitach?
Teraz Was trochę uspokoję. Nasz belgijski "naukowiec", jest owszem astrofizykiem, ale domowym, jak sam twierdzi, obalił słuszność teorii względności i zajmuje się opracowywaniem strategi przeżycia kataklizmu, budując jakąś bazę w Afryce. Jest także wegetarianinem, co dla mnie jest głównym wytłumaczeniem wszystkich jego teorii. Żywiony strączkami mózg pracuje gorzej i lepiej chłonie teorie wyższości zwierząt nad człowiekiem. Taki Noe proszę Państwa, dwudziestego pierwszego wieku. Założę się, że w swojej bazie zaszyje się ze zwierzakami ze schroniska. Jest też przy okazji całkiem niezłym biznesmenem, wypełniającym szczelnie niszę na "rynku katastrofalnym". W końcu on ma scenariusz działania. Według niego, trzeba sie ratować specjalnymi łodziami, które pewnie już zaczyna sprzedawać milionerom i scjentologom. Radzi tez uciekać w góry, co moim zdaniem jest dość niekonsekwentne. Nie chciałabym przeżyć apokaliptycznego trzęsienia ziemi na Czomolungmie. Za to wystosował jeden punkt, w swoim planie, który mi sie podoba najbardziej:

  • Ponieważ w górach Południowej Afryki, Peru, czy na innych terenach górzystych, osiem miliardów ludzi raczej się nie zmieści, w tej sytuacji najlepiej uciekać parami, lub w większych grupach męsko-damskich, aby po kataklizmie stworzyć nową cywilizację i ponownie zacząć zaludniać Ziemię.
  • Idźcie i kochajcie się, stworzymy nowy lepszy świat.
Dobra, pośmialiśmy się, a teraz tak na poważnie. Naprawdę radzę zacząć uciekać w góry i robić zapasy wody a także nieopodatkowanego jeszcze powietrza, bowiem 13 września przystąpiliśmy do ESA. Polska w kosmosie, to brzmi niepokojąco...