wtorek, 26 lutego 2013

Rzeźnik

Rzeźnik, Alina Reyes, Zysk i S-ka, 2007

Książka, której nie przeczyta żaden wegetarianin, żadna pruderyjna panienka na wydaniu ani Hugh Hefner.
Ten pierwszy dlatego, że to historia przysłowiowej Pani z Mięsnego, ta druga, ponieważ Pani z Mięsnego jest niegrzeczna, a Hugh, bo za mało niegrzeczna. Za to Lilou przeczyta. Przeczyta w autobusie i pożałuje. Ale po kolei.
Alina Reyes, pod pseudonimem erotyzuje literaturę, zupełnie nie w kobiecym stylu. Robi to już od 57 lat i idzie jej nad wyraz dobrze. Jasne, że zdania są na ten temat podzielone, nie dziwne, skoro autorka oscyluje pomiędzy erotyką a pornografią i jeszcze ma na ten temat wyrobiony pogląd, który chętnie przedstawia w wywiadach. Gdyby nie była francuzką, pewnie spłonęłaby na moralnym stosie.
W Rzeźniku mamy, pot, krew, mięso, ostre przedmioty i na pierwszy rzut oka skandal.
Jest młoda, nienazwana kobieta. Jest zapewne starszy, nieokrzesany rzeźnik. Ta pierwsza, wraz ze swoimi wychuchanymi ideałami, gnie się jak trzcinka, pod presją ciosanych z surowego wyuzdania słów tego drugiego. I jest jej z tym dobrze. Przynajmniej, do czasu gdy nie zaczyna raz po raz wtrącać do narracji imienia Daniel. Tym fragmentom, nie towarzyszą anatomiczne nazwy, ani pot na czole, można więc sądzić, że ów młodzieniec przyczynił się do upadku dziewczyny. Upadku. W miarę zgłębiania się w historię, analogia pomiędzy krwawą, śmiertelnie martwą i uprzedmiotowioną tuszą zwierzęcą, a ciałem żywej i świadomej kobiety, staje się coraz bardziej widoczna. Rzeźnik bardzo pewnie, wprowadza ją do swojego świata. Uczciwie prostego w swojej bezwzględności. Rozkrawając bydlęce pachwiny, kroi duszę młodej kobiety, poddającej się temu z fascynacją. Prawdopodobnie miłość niosąca ze sobą niespełnione oczekiwania, popchnęła ją z ciekawości w silne, zdecydowane i uzbrojone w niebezpieczny tasak ramiona. Jednocześnie odzierając ze złudzeń, z każdym płatem zwierzęcej skóry. Czy jesteśmy świadkami transformacji żyjącej, kochającej istoty w ochłap mięsa rzucony na pożarcie, czy też może, to omdlewające w dusznych objęciach niespełnionego uczucia, ciało, dopiero w chłodni zaczyna budzić się do życia? To już zależy od czytelnika. Pani Reyes gra tak zwinnie metaforą i dosłownością, że pozostawia dowolność interpretacji. Do tego, pisząc o seksie, zamienia się w Bukowskiego w spódnicy. Nie masz wątpliwości, co przed chwilą przeczytałeś, ale śmiesz wątpić, czy doskonale to zrozumiałeś. Śmierć i seks, są wieczne. Mało tego, od dawna się przenikały. Fascynowały ludzi, fascynowały antropologów. Coś musi w tym być, skoro do dziś, w pewien sposób są łączone. Czy to może, jak w tej symbolicznej rzeźni, otoczenie przesiąknięte śmiercią, popycha nas do namiętności, jako przeciwieństwa, dającego nadzieję, że dzięki niemu uda nam się przetrwać... Może być to też turpizm. Piękna pani, brzydki Pan w brzydkim otoczeniu. Brzydkie myśli, brzydkie czyny. Kontrast. I jeśli tak jest, to zdanie Pani Aliny Reyes, wobec sporu Ero-Porno, ma sens. Wystarczy sobie przypomnieć słowa Grochowiaka:
"Żaden turpista nie przeraża tylko po to, by przerażać, żaden nie krzyczy, aby usłyszano, jaki ma silny głos. I znowu nie rekwizyty decydują, ale postawy."
To nie żaden skandal. Erotyka i pornografia są po prostu jak Yin i Yang, równoważąc się jak śmierć i życie w celu ciągłego stymulowania afirmacji. Afirmacji życia, przy jednoczesnym pogodzeniu się, ze śmiercią. Tak to ujęła autorka w książce:
„Kto powiedział, że mięso, ciało, jest smutne? Nie jest smutne, jest posępne.”
To proza bez dna, zabarwiona poezją, jeśli oczywiście ktoś lubi kopać. Kopać, przez psychikę, mięśnie, ścięgna aż po kości i racice...


Refleksja Lilou po lekturze:
Ciało nie myśli, ciału jest obojętne. Ale to ciało, przekazuje ci co masz czuć.

czwartek, 21 lutego 2013

Stylówa

Mądrzę się na wielu płaszczyznach, to fakt. Ale mentorem w kwestiach modowych, jeszcze nie byłam. Cóż za niedopatrzenie.
Podobno każdy ma swój własny niepowtarzalny styl. W takim razie, mój nazwałabym BierzCokolwiekIBiegnijBoJesteśSpóźniona. W skrócie BCIBBJS. Brzmi ładnie.
Zimą zwłaszcza, wyglądam raczej jak sfatygowana łączniczka z czasów powstania, której przysiadł na głowie futrzany Cthulhu, przecież szewc bez butów chodzi, tak?
Są jednak takie sytuacje w życiu, że trzeba jakoś wyglądać. Przy czym niestety to "jakoś", bywa dyktowane odgórnie, znaczy się oczekiwaniami innych dotyczącymi ogólnego stanu naszej konfekcji.
Takie wesele na przykład.
Panowie mają zadanie ułatwione.
Nie licząc nieszczęsnych butów. Ktoś bardzo wstydliwy, ukuł taką teorię, że buty są wizytówką człowieka. Wstydliwy, bo cała reszta, jak poznaje kogoś, to nie gapi mu się ze spuszczoną głową na buty, tylko raczej na twarz. Chyba, że z twarzą gorzej, to wtedy rzeczywiście lepiej zadbać o buty. Wracając do tematu, jak już panowie te buty wypastują i wypolerują najlepszą apaszką żony, to wystarczy założyć krawat i już. Widzieliście kiedyś jakiś film z wesela? Nikt nie ma tak zdekompletowanej garderoby pod koniec, jak mężczyźni. A im mniej składników ta garderoba ma, tym większa szansa, że uda się ominąć wesołe zabawy zwane oczepinami. Nie wiem jak wygląda ta część imprezy, bo spędzam ją z reguły przy kraniku z samogonem i stole z wiejską szynką udając, że mam na sobie płaszcz czyniący mnie niewidzialną. Legenda jednak głosi, że w trakcie oczepin, zabierają marynarki, buty, podwiązki, skarpetki, chusteczki, kwiatki z butonierek i cokolwiek co jeszcze się da odmontować chwiejącym się na nogach gościom.
Panie mają katastrofę.
Jest taka zasada, że nie powinno się wyglądać lepiej niż panna młoda. No i jak to zrobić, kiedy założenie papierowej torby na głowę i lniany worek przewiązany w pasie konopnym sznurem nie wchodzi w grę?
Proste. Należy założyć najbardziej bufiastą, najbardziej błyszczącą i najbardziej oczojebną kreację jaką uda się znaleźć na bazarze Różyckiego. Upiąć włosy w ogromny kok z milionem przyklejonych na superglue loczków, perełek i motylków. Na szyję uwiesić ruskie złoto, najlepiej dodatkowo zdobione plastikowymi kryształkami i na sam koniec spróbować w tym wejść w niebotyczne szpilki w stylu tancerek gogo. Żadna tam mała czarna, to zbyt ryzykowne. Przykuwa zbyt wiele uwagi i powoduje niezręczne pytania ciotek, babć i całej reszty rodu o to czy to żałoba po mężu czy po psie.
Zapomniałam dodać, że mile widziane są dekolty po pępek, najlepiej z obu stron tułowia, oraz wyskakujące piersi. To ostatnie uzyskamy wciskając się w o trzy rozmiary za małą sukienkę typu "tuba". Wiem, wiem jak to brzmi, ale to nie ja wymyślam te nazwy.
Nazwy, właśnie.
Idę do sklepu, a tam tulipan, ołówkowa, baskinka, midi, mini, mikro, a ja szukam spódnicy, ignorantka.
Spodnie mają tak samo. Cygaretki (najlepiej je spalić), alladynki (pasują do trzepania dywanów), sindbady (to chyba w sklepach sportowych, obok kostiumów) i tak dalej...
Biedronki, bardotki, blumerki, jazzówki, creepersy, lordsy... O co chodzi? Teraz bezpieczniej jest robić zakupy przez internet, może nie będzie pasować, ale przynajmniej nie zbłaźnimy się przechadzając się z encyklopedią. No chyba, że ktoś ma ten luksus, że wujek google jest zawsze w kieszeni.
Teraz, przyszła kolej na trendy, zaobserwowane na ulicy. Czyli tak zwana street fashion. Niech mi ktoś proszę, wytłumaczy do czego służą te puchate Chewbacci, które panie zakładają na buty. To nie można już założyć cieplejszych skarpetek do środka? Albo pikowane gumiaki w szkocką kratkę. To chyba jakaś tradycja klanu farmerów, czy coś... Są też buty na obcasie bez obcasa, na których w prosty sposób, można nauczyć się lewitować, oraz skarpety z podeszwą powykrzywiane na wszystkie strony. Te drugie muszą przyprawiać o dreszcze eskimoskich ortopedów. Wyżej, nadal królują leginsy. Do tego stopnia, że już nawet robią leginsy imitujące jeansy. Czekam, aż żołnierzom zastąpią Wz - ki stylizowanymi leginsami polowymi. Jeśli ktoś nie wie, to zaprezentuję, iż prawdziwi mężczyźni noszą rajtuzy:

Nie, nie ominęliście żadnego etapu ewolucji, to po prostu prawdziwe równouprawnienie.
Mamy zimę, więc co też ci przechodnie mają pod kurtką nie sposób zgadnąć, z tego co pamiętam, to normalne kroje odchodzą do lamusa. Im więcej rękawów ma bluzka, tym lepiej. Im więcej się ciągnie pod pachami i spada z pleców, tym bardziej modne. Trzeba tylko na wietrzne dni uważać, bo można z tym wszystkim odlecieć jak na paralotni.
Modne staje się też odzienie wielozadaniowe. Czapkoszalik, szaliko-rękawiczki, butoskarpety, majtki z golfem. A do tego wszystkiego, o każdej porze dnia i nocy, o każdej porze roku - okulary przeciwsłoneczne. To zapewne, spowodowane jest tym całym globalnym oświetleniem. Tfu! Ociepleniem.
Mam wniosek końcowy, morał tak zwany.
Na ulicy, najlepiej prezentują się w ciągu dalszym wszelkie służby mundurowe, na czele z panami z placów budowy metra.
Nazywam się Lilou, mam 27 lat i cierpię na nieuleczalny szpej fetysz.
Dziękuję.



wtorek, 19 lutego 2013

I ja też...


List otwarty Lilou w sprawie obrażania zdrowego rozsądku.
Który nie zostanie nigdzie wysłany, ponieważ poważnie traktuje się tylko otwarte protesty sygnowane pieczątką Trwam.

Ze szczerą troską i niepokojem, obserwuję ten burdel, który trawi nasz kraj od podszewki. Katolicki kraj. W którym dopuszczalna jest, indoktrynacja dzieci, nie potrafiących napisać poprawnie swojego imienia, o nazwisku nie wspominając.W którym Poważny Pan może publicznie przyznać się do tego, że kazałby swojej zgwałconej żonie, urodzić dziecko z tego gwałtu i to nie leży w sprzeczności z jego sumieniem. Gdzie ludzie niezamężni, oraz ci innej orientacji, mogą być nazywani jałowym elementem społeczeństwa, przez Poważną Panią, która nie potrafi zrobić użytku z komputera. To tutaj, opactwa posiadające na własność ziemie, mogą ją odsprzedać, razem z lokatorami nieruchomości. I także tutaj, zamyka się usta księżom, którzy nawiązują dialog, z druga stroną, a tym którzy nawiązują jedynie, do swoich kont bankowych, oddaje się miejsce w publicznej telewizji. Mamy legalne sekty, otumaniające ludzi, ale nie mają prawa powstawać stowarzyszenia, otwierające umysły. Ponieważ, obrażają czyjeś uczucia religijne.
To wszystko, obraża mój zdrowy rozsądek. Nie pochwalam darcia biblii. Nie pochwalam niszczenia żadnej książki. Ale popieram swobodę wypowiedzi i ewentualne karanie ze względu na atak wymierzony w czyjąś wolność. Bo każda próba odebrania w jakikolwiek sposób, wolności, jest karalna. Agresja i poniżanie drugiego człowieka też. Ale dlaczego, wolno wyśmiewać niemieckiego papieża, a polskiego już nie?

Wolność, w przeciwieństwie do uczuć religijnych, nikogo nie obraża, nie postponuje i nie atakuje.
Wiary nie można osłabić w przypadku, kiedy tworzy ją spora większość społeczeństwa. Można natomiast, osłabić silną wolę ludzi, kierujących się innymi przekonaniami, pozostająca w słabszej mniejszości.
Słabszej, bo za nimi nie stoi rząd, nie stoją pieniądze. Można ich zmuszać systematycznie, małymi posunięciami, do porzucenia drogi którą obrali i wstąpienia na tą jedyną, słuszną. W imię czego?

Każdy ma prawo wyboru, to jedyne wspólne sacrum, niezależne od wyznania i poglądów.
Nie jestem nawiedzoną wariatką. Jestem obywatelem, któremu wiąże się ręce, knebluje usta i którego się okrada. Mam prawo głosu i kalekie prawo wyboru.

Oskarżam więc wszystkich odpowiedzialnych za ten stan, o obrazę zdrowego rozsądku i uczuć. Ludzkich uczuć, nie dyktowanych żadnym dogmatem.

czwartek, 14 lutego 2013

Przekażmy sobie znak pokoju...

A ja kocham wszystkich.
Serio, co mi tam, nawet sąsiadkę z dołu kocham, tą co mi wali w kaloryfer od 6 nad ranem. Kocham. Kto powiedział, że każda miłość jest łatwa. Nigdy się na niej za krzywdy nie zemściłam, chociaż miałam ochotę nie raz i nie pięć, powybijać tej wariatce szyby.
Kocham panie w urzędach też. Nawet wtedy je kocham, kiedy z miną wkurzonego Hulka Hogana, plują mi okruszkami ciastka i resztkami kawy w twarz w odpowiedzi na moje "dzień dobry". W końcu, może to wcale nie jest ich dobry dzień.
Pana Miecia spod sklepu, również kocham. To koniec końców, przecież nie jest jego wina, że dzieci ma po więzieniach w całej Polsce rozlokowane a żona w delirium, uciekła z sąsiadem. No to pije jak ten Cage w Zostawić Las Vegas. I nie wiadomo czy "dlatego, że zostawiła go żona, czy żona go zostawiła, dlatego, że tak pije", wiadomo natomiast, że jak ma zły dzień, to można się od niego uczyć wulgarnych epitetów.
Ale, ja nie o tym chciałam.
Odnotowuję kolejną modę. Mode na "Spieprzaj dziadu z ta miłością". Wcale mnie ona nie dziwi, zważywszy na to, że najczęściej dotyka ludzi poszkodowanych. Kalek znaczy. Takich pokrzywdzonych przez ludzi, kiedyś tam w ich życiu. Mówią wtedy "One wszystkie takie same są!", albo "Wszyscy faceci to dupki" i jeszcze "Miłość zawsze boli"...
Oh, really?
A ja sobie myślę, zgoła inaczej.
Jeśli usiłujesz, coś tak bardzo delikatnego i metafizycznego, wycisnąć jak wielką cytrynkę, to owszem, zgnieciesz to paluchami i nawet nie zauważysz.
Jeśli zależy ci na tym, żeby od razu mieć plony, to pamiętaj, że pomidora trzeba najpierw posadzić a potem o niego zadbać, chyba, że kupisz takie GMO pomidory z supermarketu. Ale wtedy licz się z tym, że one tylko udają pomidory i smakują zupełnie inaczej.
Jeśli chcesz schować coś w kieszeń, żeby mieć na własność, to musisz wiedzieć, że tlen się kiedyś kończy.
I wreszcie, jeśli uważasz, że już wszystko wiesz i rozumiesz, zakładasz kask i możesz być najlepszym żużlowym zawodnikiem na świecie, któremu żaden tor nie straszny... to chyba zapominasz, że każdy tor, ma swoje własne zakamarki a każdy żużel inaczej się układa. Więc zdejmij kask i otwórz głowę.
Głowę, bo serce to taki mięsień jest, nie służy do kochania.
Serce każdy ma własne i podzielić sie nim można jedynie po śmierci, z Akademią Medyczną.
Ale przecież pocztówki z płatem czołowym, nie sprzedawałyby sie tak dobrze w walentynki. Ani nawet czekoladki w kształcie mózgu. Miś z otwarta czaszką?
Kurcze, przecież to co bazgrolimy od dziecka jako symbol miłości, ani trochę nie ma z nią związku. Że kształtem serca nie przypomina, to już w ogóle inna bajka, ja uważam, że wygląda bardziej jak ludzka miednica, widziana z góry. Sprawdźcie. Myślę, że to nie przypadek.
Odkąd miłość, przybrała formę relacji męsko damskiej, regulowanej przez społeczeństwo, bo to ono nam narzuca formy, to ludzie sie jej boją. I ja im sie wcale nie dziwię.
Kiedyś, małżeństwo nie wiązało się wcale z miłością, tylko z korzyścią i statusem. Dzisiaj, młodzi chłopcy panicznie obnoszą się z buntem przeciwko tej instytucji a dziewczęta krzyczą, że do garów nigdy w życiu. Take it easy... Będzie co ma być, po co zawczasu się tym martwić, blokując się i chowając w pancerze.
Z tego wszystkiego, poślubienie kozy, ubieranie yorków w kretyńskie wdzianka, gadanie z paprotkami, trzymanie 150 kotów na 10 metrach kwadratowych, albo wreszcie karmienie piersią dziesięciolatków, staje się patologicznym ekscentryzmem.
Ja tego nie pochwalam, bo to smutne. Ale rozumiem, że wszechobecny brak zwykłej, ludzkiej miłości, zastąpiony wyidealizowanym widmem ognistego uczucia, najzwyczajniej w świecie upośledza.
Bez wyjątków.
Podpisano - kaznodzieja Lilou.