niedziela, 28 kwietnia 2013

Dwie strony księżyca

Dennis Lehane, Nocne życie, Prószyński i S-ka, 2013

Rok 1926, prohibicja, prążkowane garnitury gangsterów i skrzynki pełne Thompsonów, na skrzynkach pełnych nielegalnej whisky.
Jeśli znasz na pamięć dialogi z Ojca chrzestnego, wszystkie sezony Boardwalk Empire obejrzałeś w jeden wieczór, a Chłopaków z ferajny pokazujesz znajomym przynajmniej raz w tygodniu, to ta książka jest fajnym literackim uzupełnieniem. Szału nie ma, ale jak może nie być ciekawy gangsterski półświatek Bostonu z lat '20? Choćby nic nowego miało już więcej nie zostać napisane, to nie wierzę, że nie warto wdepnąć w ten klimat raz jeszcze. A potem znów. I jeszcze...
Dennis Lehane opanował sztukę pisania kryminałów do perfekcji. Zawierają proporcjonalną ilość strzelaniny do podłoża psychologicznego. Nie ma pustych postaci. Dialogi są błyskotliwe i prawdziwe. To w końcu ten gość od Rzeki tajemnic, którą wyreżyserował Eastwood i Wyspy tajemnic, za którą z kolei wziął się Scorsese, ramię w ramię z DiCaprio, a jakże. To wystarczy za rekomendację. Nocne życie jest luźnym nawiązaniem do poprzedniego Miasta niepokoju.
Teraz włączamy Glenna Millera i jedziemy dalej.
Dość nietypowe w książce jest to, że właściwie można by ją nazwać gangsterskim romansem. Gangsterskim. Czyli nie uświadczysz mydlanych scen łóżkowych, eterycznych piękności i całego tego romantycznego entourage.
Jest Joe. Syn gliniarza - łapówkarza, który zmienił rodzinę na mafijną. I jest obiekt jego westchnień, kelnerka Emma, dziewczyna big bossa rywali Joego, poznana przy okazji istotnego napadu. Ni mniej, ni więcej, taka:
"Nic dziwnego, że nie przestraszyła się pistoletu. W Charlestown miesza się kawę lufą pistoletu i siada z gnatem do obiadu".
Długa i burzliwa historia z zaskakującymi zwrotami. Tło historyczno - obyczajowe kunsztownie przedstawione. Brakowało mi tylko dokładnych opisów broni, ale to już może skrzywienie takie. Startujemy w Bostonie, a zmierzamy przez Tampę, aż na gorącą Kubę. Trup ściele się gęsto, zalany nielegalnym alkoholem. Mając odpowiednią łopatę, możemy jednak wykopać z pod tej fabuły dość przewrotne przesłanie. Jedno z moich ulubionych - to co widzisz, może okazać się zupełnie czymś innym. Jak opowieść o miłości, która nią nie jest, jak nocne życie przenikające na światło dzienne. Jak dobro i zło.
Tak jak gliniarz może być zły, tak samo gangster może być dobry. Dla jednych to oksymoron, dla innych źródło interpretacji. Kiedy następuje moment w którym policjanta można zepsuć? A kiedy taki, w którym z gangstera, wychodzi dobra podszewka?
Odchodzimy dzisiaj od radykalnych poglądów na świat, bo też i otoczenie, coraz mniej sprzyja ich zachowaniu. Tak nam się przynajmniej wydaje. Na pięciuset stronach powieści, Dennis Lehane udowadnia nam, że nawet przeszło osiemdziesiąt lat temu, było to zagadnienie tak samo trudne. Problem nie leży w otoczeniu, a w nas samych. Otoczenie równoważy się samo, my jednak musimy płynnie robić to we własnej świadomości.  Teraz alkohol jest legalny, słońce Kuby praży jak by trochę mniej, za to konsekwencje własnych czynów, ponosimy nadal tak samo. Nadal pod koniec dnia, zostajemy z nimi sami. Sumienie nie idzie z duchem czasu, to tylko granice można przetrzeć bardziej.
Kogo nazwiesz dobrym, skorumpowanego polityka, który w dzień jest przykładnym mężem i ojcem, czy mafijnego bossa, zabijającego bezwzględnie, lecz według honorowych zasad? I dlaczego polubisz głównego bohatera, który wpycha knebel w postaci skarpetki w usta uroczej damy i nie ma żadnych skrupułów żeby strzelić komuś w skroń?
Doba ma 24 godziny. Po równo dla nocy i dnia, i tylko jedni wstają wcześniej, podczas gdy drudzy, zasypiają nad ranem.



wtorek, 16 kwietnia 2013

Wiele kamieni wywołuje lawinę - pojedynczo żaden.

"Terrorysta, jest jednym z tych słów (podobnie jak okrzyk 'pali się!' w teatrze), które od razu wywołują panikę"

To tylko przypadek, że poruszam ten temat w obliczu ostatnich wydarzeń w Bostonie. Nie chcę też wchodzić w polityczno - społeczne rozważania na ten temat. Wychodzę z założenia, że terroryzm jako taki nie istnieje, istnieją tylko zradykalizowane akty oporu, po obu stronach barykady. W tym kontekście postać Ulrike Meinhof, działaczki RAF'u, mogłaby być alegorią zjawiska terroryzmu.

Wysnuwam taki wniosek, na podstawie dwóch, różnie przedstawionych historii, historii kobiety, która porzuca dotychczasowe życie, stając u boku niezrównoważonych działaczy podziemia. Na pewno?


Książka zaczyna się dwoma wstępami. To chyba najciekawszy moment, bo pisane są z dwóch różnych perspektyw. Z pozycji potępiającej działania mające na celu stawianie czynnego oporu a także z tej która przybliża mechanizm dochodzenia od idealizmu, do agresji spowodowanej narastającym protestem. Nie zapominajmy, że RAF to nie tylko banda bezdusznych morderców, to pokolenie które musiało zmierzyć się z władzą powstałą z byłych nazistów, państwem policyjnym i znaleźć odpowiedź na stosowane przez nią metody. Nie mi oceniać, czy odpowiedź, jak i pytanie było słuszne. Jest pisana chaotycznie i dość emocjonalnie, co jak na biografię, utrudnia odbiór. Składa się z przebitek z sali rozpraw, osobistych zapisków i przemyśleń Pani Meinhof, narracji autora, fragmentów rozmów. Dopiero konfrontując to z jakimś innym źródłem, wyłania się jako tako spójna całość. Widocznie autor uznał, że to co dla Niemców oczywiste i legendarne, dla reszty też takie jest. Błąd.
Mało tego, w wielu miejscach poddałabym pod wątpliwość wiarygodność fragmentów wypowiedzi. Nie jesteśmy w stanie ocenić, przy takim ładunku emocjonalnym, gdzie Sem - Sandberga poniosło literacko a gdzie zahacza choć trochę o fakty. Chociaż okładka informuje nas o przemieszaniu dokumentu z fikcją. W moim mniemaniu, nie jest to powieść biograficzna, a jedynie impresja. Na temat kobiety, rezygnującej z bezpiecznej formy walki, na rzecz aktywnego działania. Zostawia karierę, rodzinę. W książce, wszystko dzieje się jak gdyby za jej zgodą, niekiedy za jej przyczyną. To ona sama, przyłącza się do zbrojnej organizacji, stosującej radykalne i nielegalne metody, sama pogrąża się w swojej nienawiści do konsumpcyjnego społeczeństwa, a to wszystko działa na nią autodestrukcyjnie. Miotana sprzecznymi odczuciami, resztkami sił usiłuje utrzymać buntowniczą postawę, jak choćby obrażając sędziego. Łamie się jednak i popełnia samobójstwo w celi. A czytelnik zostaje z romantyczną wizją żarliwej aktywistki, której działanie prawdopodobnie powodowane było guzem mózgu. No nie przekonuje mnie to troszkę.

Nie dowiemy się niestety, jak było na prawdę. Możemy za to sięgnąć po jakiś inny obraz, który prawdopodobnie nadal rzetelny nie będzie, ale da pole do konfrontacji. Bowiem w ekranizacji nasza bohaterka dostaje komplet trochę odmiennych cech.

Film ukazuje dramat kobiety, intelektualistki, dysponującej bronią potężniejszą niż bomby - słowem. Docieka prawdy, za wszelką cenę i chyba to właśnie w pewnym momencie ją gubi. Kiedy znajduje się pod wpływem Gudrun Ensslin, dziewczyny Andreasa Baadera, wyszczekanej, autorytarnej i charyzmatycznej działaczki z którą przeprowadza rozmowę w areszcie, jeszcze jako wolna dziennikarka, coś w niej zaczyna kiełkować. Nie bierze jednak do ręki MP5 i nie wychodzi na ulicę. Zostaje w to biernie wciągnięta. Na wikipedii, można przeczytać, że akcja uwolnienia Baadera z aresztu, była kierowana przez Ulrike. W filmie jest zgoła inaczej. Zostaje użyta jako wabik, wszak dziennikarce wolno więcej, podstawiają ją więc pod przykrywką pisania książki. Założenie było takie, że nikt nie zginie. Stało się inaczej, zamiast zachować zimną krew (!) Meinhof przestraszona ucieka wraz z grupą, tym samym przypieczętowując swoją przynależność do komando. Wszystko dalej dzieje się poza nią a jej uczestnictwo w zamachach i wszystkich akcjach jest poniekąd mimowolne. Dzieci nie porzuca, dzieci po szkoleniu w Palestynie, zostają jej odebrane, do czego przyczynia się Gudrun mijając się z prawdą w roli tłumacza. Manifesty, celne, zajadłe i agresywne pisze po części sama, po części pod presją członków grupy. Nie przyjmuje do siebie zbiegów, to oni sami szukają u niej schronienia, wiedząc, że jest bezpieczniejsza. Ulrike zostaje wciągnięta w wir wydarzeń, choć widać, że nie do końca się z nimi zgadza, nie odpowiadają jej środki, ale jednocześnie, nie sprzeciwia się, wiedząc jakie konsekwencje ponoszą zdrajcy. Ponosi więc te drugie, osobiste. I tak się to kręci, do czasu aż guerilla nie zostanie skutecznie przygaszona, kiedy czołowi przywódcy, w tym i Meinhof, trafiają do więzienia. Na ich miejsce, wkraczają młodsi i kontynuują dzieło, mniej jednak dbając o idee, a bardziej o liczebność ofiar śmiertelnych... W tej historii Ulrike również jest zagubiona gdzieś w środku, zupełnie jak w książce, tyle, że nie popełnia samobójstwa z powodu własnych sprzeczności, a z powodu ostracyzmu, którego stała się ofiarą. Już wcześniej zarówno Baader jak i Ensslin, zarzucali jej wiele, między innymi właśnie bierność w działaniu.

- To wy jesteście trucizną.
- Nie, to ty, Ulrike – ty jesteś nożem w plecy RAF!

Te słowa padają i w książce i w filmie. Świadczą o tym, że nie zależnie od faktów, Meinhof myślała inaczej, krytycznie, trzeźwo i bardziej niż efekt zastraszenia i siania nienawiści, liczyła się dla niej prawda przemyślana i wycelowana w sam środek, a nie podłożona gdzieś w supermarkecie.

"Jeśli rzuci się jeden kamień, jest to czyn karalny. Jeżeli zostanie rzuconych tysiąc kamieni, jest to akcja polityczna. Jeśli podpali się jedno auto, jest to czyn karalny, jeżeli zostanie podpalonych sto aut, jest to akcja polityczna."
Zależy, z której strony stoisz, zależy czyją opinią się kierujesz, zależy co usłyszysz i w co wierzysz. Ulrike Meinhof może być bezwzględną rewolucjonistką, albo zagubioną intelektualistką. Terroryzm może być aktem przemocy stosowanym w celu zastraszenia, albo aktem desperacji stosowanym w celu zademonstrowania braku akceptacji dla zaistniałych wydarzeń. Może. Tymczasem, paradoksalnie, terroryzm nie jest bronią samą w sobie, jest bronią mediów używaną do kreowania nastrojów i bronią polityków do ich podtrzymywania.


Na podstawie:
Steve Sem - Sandberg, Teresa, Wydawnictwo Czarne, 2009
Baader-Meinhof Komplex, reż. Uli Edel

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Money, money, money...

Dlaczego piloci kamikadze zakładali hełmy? Czyli ekonomia bez tajemnic, Robert H. Frank, Wydawnictwo Literackie, 2009

Do tej pory, najprostszym sposobem, żeby odstraszyć mnie od książki, było użycie słowa ekonomia w tytule, nagromadzenie zwrotu "Dlaczego?" w treści i ujęcie tego wszystkiego w formie poradnika. Tym razem było jednak inaczej, może za sprawą tej krowy na okładce i zrównoważenia ekonomii hełmem. Odważyłam się przeczytać i okazało się, że nie było tam porad jak oszczędzać. Ufff...
Książkę napisał profesor, podobno nazywany "najfajniejszym ekonomista na świecie", razem ze swoimi studentami. Stawiając pozornie absurdalne pytania, na które odpowiadali w formie eseju. Krótkiego, bo to w końcu prawie poradnik. Prawie, ponieważ każdy poradnik, w końcowym efekcie, ma nam dodać skilla z jakiejś dziedziny. A ten tylko pokazuje, że nie potrzeba zbyt wielu umiejętności, żeby myśleć logicznie. Powiedzenie "Nie ma głupich pytań" zdaje się znajdować potwierdzenie.
Odpowiedź na pytanie tytułowe, znałam zanim w ogóle zabrałam się za czytanie i nie brzmiała ona - bo dostają je w przydziale. Później za to, było już tylko ciekawiej. Dlaczego łatwiej znaleźć partnera, gdy już się go ma? Dlaczego producent bielizny, oferuje klientom wysadzane klejnotami biustonosze, których nikt nie nosi? Dlaczego guziki w męskich koszulach zapinają się na lewą stronę, a w damskich na prawą? I dlaczego wypadek po prawej stronie jezdni, powoduje korek po lewej? Zazwyczaj się nad tym nie zastanawiamy, klasyfikując takie pytania, jako zajęcie dla filozofów. Tymczasem, okazuje się, że ma to więcej wspólnego z matematyką, ekonomią i logiką, niż z dywagacjami na temat istoty świata. Chyba, że poniekąd słusznie, założymy, że istotą świata są pieniądze i wokół nich, a nie wokół słońca, się kręci. Dostrzeżemy ich wpływy w psychologii, biologii, kulturze - nie tylko tej masowej. Jakby w każdym aspekcie naszego życia, występowała zasada podaży i popytu. Na całe szczęście, książka jest pełna humoru a odpowiedzi na pytania w anegdotycznych formach. To trochę łagodzi efekt drastycznego uświadomienia sobie, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze.
Lubię, kiedy coś zmusza mnie do myślenia i spojrzenia pod innym kątem niż dotychczasowy. Czasem jednak, wolałabym pozostać w przekonaniu, że odpowiedź na pytanie "Dlaczego nie ma lewych i prawych skarpetek?" jest bardziej złożona i nie wynika jedynie z potrzeby oszczędzania. Nadal wierzę, że istnieją sprawy i zagadnienia, których nie da się wytłumaczyć sensownie. Świat byłby smutny, będąc oczywistym.

czwartek, 11 kwietnia 2013

Yes, you can!

Robiąc research do jakiegoś tam tekstu, zdarzyło mi się wejść na forum racjonalista.pl, w dział Filozofia i światopogląd. Naiwnie szukałam kilku konkretnych informacji. Po 48h zielone kółko w zakładce z kartą Firefoxa kręci się nadal, a ja musiałam zmienić komputer, który uległ zawieszeniu, tak konkretne były wypowiedzi. Podejrzewam, że liczba znaków we wszystkich postach tego wątku, przekracza pięć razy objętość ośmiotomowego wydania Britannici. Tyle tylko, że w encyklopedii jest mniej trudnych słów.

Jest taka seria, popularnych i nieco, jak by to ująć grzecznie, wyjałowionych poradników. Powstały zapewne dla tych, którzy lubią rzucać krótkimi hasłami w towarzystwie, żeby sprawiać wrażenie roztargnionych ekspertów. Przy czym są raczej roztargnionymi amatorami z eksperckimi zapędami. Seria owych dzieł, ma wymowny tytuł For Dummies i podobno w oryginale liczy jakieś 1500 pozycji, dotyczących różnych dziedzin życia. Co oznacza, że w polskim przekładzie wyszło ich nie więcej niż pięć. No taki "must read" niemalże...
Nie jestem ekspertem niestety w żadnej dziedzinie. Ale gdybym była specjalistą od połowu śledzi, dajmy na to, to bym wydała taki życiowy przewodnik Philosophy For Dummies. To byłaby bardzo tania książka, bo miała by tylko okładkę. A w wersji ekologicznej, to nawet tego nie, bo dla zdania "Usiądź i pomyśl" szkoda wycinać dwieście hektarów lasów równikowych. Dołączyłabym do niej, chcąc ułatwić ludziom drogę ku zrozumieniu z łatwym zastosowaniem w życiu codziennym, dodatek w postaci Rozmówek. Taki, jaki jest w każdym słowniku. Dzięki niemu, można by było w otoczeniu sprawiać wrażenie myśliciela.

A wyglądałoby to, mniej więcej tak.
Nie należy ograniczać się tylko do jednego nurtu, ponieważ jesteśmy gatunkiem dość wybiórczym, i pogląd zależy od sytuacji w jakiej się znajdujemy, co pozwala nam uniknąć przeziębień, spowodowanych podważaniem słuszności noszenia odzienia zewnętrznego przy dwudziestostopniowym mrozie. Proszę bardzo, i ty możesz zostać filozofem patrząc codziennie rano na termometr za oknem. Tylko trzeba trzymać się kilku zasad.
Po pierwsze, jak już chcesz coś powiedzieć, choć to wcale nie jest konieczne, bo aura milczącego malkontenta poprawia wizerunek, no ale jeśli już na prawdę, koniecznie musisz, to najpierw to skomplikuj.
Nie możesz powiedzieć "Jestem głodna". To zdanie powinno brzmieć trochę jak:
Stając w obliczu konfrontacji niedoskonałości mojej natury, z jej dążeniem do osiągnięcia stanu absolutnego zrzucenia ciężaru wynikającego z zaistniałych samoistnie ograniczeń, muszę przystanąć na chwilę w celu zaspokojenia potrzeb niższego rzędu, których deficyty hamują wzrost pędu poznawczego na szczeblach tych wyższych, co stawia mnie w nie lada konflikcie.
Czy jakoś tak. Kiedy już się tego nauczysz, możesz stosować lakoniczne skróty i dopiero sprowokowany zacząć je rozwijać bez końca. Pamiętaj tylko, żeby nie były jednoznaczne.
Natomiast, na następujące zwykle po zakomunikowaniu głodu, pytanie "Idziemy coś zjeść?", nie jest wskazane udzielenie odpowiedzi twierdzącej, ani przeczącej, ani nawet zwykłe "nie wiem". Na początku należy podważyć słuszność każdego postawionego pytania. Na przykład tak:
A czy ryba karmiona czystym powietrzem, pozostanie nadal zdrową rybą?
Takie ujęcie tematu, bez względu na to, jakiego, powoduje, że rozmówca, po pierwsze, uzna, że odpowiedź brzmi tak i/lub nie, nie wiem. Po drugie, zacznie się zastanawiać nad sensem wypowiedzianych słów i być może podsunie nam jakieś propozycje które pozwolą nam samym w nich go dostrzec.
Proste no nie?
Teraz, kiedy pani w okienku budki z kebabem, zapyta nas "Ostry czy łagodny", a my za cholerę nie możemy się zdecydować, bo nie wiadomo, czy muszą być osobno, czy mogą być razem, powinniśmy zastosować zabieg synkretyczny (to nie jest obraźliwy zwrot):
Taki w sam raz.
I gotowe. Szef kuchni będzie zadowolony, bo pozbędzie się resztek, wrzucając tam co popadnie i jeszcze napluje, wyrzucając z siebie frustrację, jaką wyhodowała w nim żona, a ty wypowiedziałeś właśnie zdanie będące esencją filozofii. Ale uwaga! Bo może się trafić ekspedientka, która również ma zapędy myślicielskie i zapragnie na przykład dociekać podstaw twojego stwierdzenia, pytając "Czyli z  surówką?". I o kant stołu poprzedni sukces. Nie można się jednak poddawać, bo od czego mamy erystykę. Czyli takie coś, co pozwala osiągnąć cel, bez rozbijania krzeseł na głowach rozmówców. A w niej jak byk stoi:
Przedstaw przeciwnikowi jakiekolwiek słuszne, choć nie oczywiste, stwierdzenie. Jeśli odrzuci - wykazujemy, że jest słuszne i triumfujemy; jeśli przyjmie – mamy plus, bo zgodził się z naszym twierdzeniem.
Stwierdzamy więc:
Z ostrygami.
Gwarantuje nam to oczywisty sukces. Najwyżej będziemy zmuszeni do wyławiania widelcem muszelek z baraniego mięsa.
To by było na tyle w kwestiach gastronomicznych. W następnym odcinku zajmiemy się zagadnieniami związanymi z motoryzacją, gospodarką, ekonomią i niech już będzie, z tym połowem śledzi.

Chętnie pociągnęłabym ten temat dalej, ale zawiesiłam serwer.








poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Piętno

Ladacznica, Emma Donoghue, Papierowy Księżyc, 2013

"Jeśli ludzie nie mają właściwie niczego, cokolwiek może się stać niemal wszystkim." *
Intrygujące studium rodzącej się patologii i jej zasady błędnych kół, umiejscowione gdzieś w rynsztoku osiemnastowiecznego Londynu, który sam w sobie przypominał wtedy ladacznicę. Atrakcyjny i przyciągający z zewnątrz, ale tętniący zgnilizną pod ostatnią halką.
To druga książka Donoghue, która wyszła w polskim przekładzie. Poprzednią był bestsellerowy Pokój. Powinnam pochylić się nieco nad biografią autorki, lecz nie zrobię tego. Z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że interesuje mnie historia, którą mi przekazuje i to na niej się skupiam. Po drugie, nie ważne, jakie studia pokończyła i gdzie o niej pisali, bez szkół, można być równie dobrym pisarzem, co po Harvardzie. Jej orientacja seksualna, również nie wpływa na warsztat. A ten jest dobry, co w powieści niejako historycznej, ma znaczenie.
Opowieść ociera się o fakty, ponieważ jest inspirowana historią Mary Saunders, tragiczną historią prostytutki skazanej na śmierć czyli taką, jakich wiele w owych czasach się wydarzyło. Główna bohaterka książki nosi takie samo imię i nazwisko, a w fabule pojawiają się inne, równie autentyczne postaci. Wszystko to dzieje się przy realnym odwzorowaniu topografii miasta, miejsca, ulice, wszystko to, tyle że czystsze, przetrwało do dziś. Autorka na prawdę wiernie odtwarza klimat, od kolorów, przez zapach błota i krwi na kocich łbach, aż po stęchłe powietrze gospody i zapach potu bezzębnej rajfurki. Ta autentyczność, zaintrygowała mnie na tyle, że chętnie sięgnęłabym po oryginalny tekst, żeby sprawdzić, czy słownictwo również było wierne. Jeśli tak, to śmiało nazwałabym Emmę Donoghue, Follettem, ubranym w gorset od Roddy'ego Doyle'a.
Pytanie "Kim trzeba być, żeby sprzedawać własne ciało?" nurtuje nas do dzisiaj. Powstało mnóstwo teorii na ten temat, poczynając od opętania przez szatana a na próżności kończąc. Książka niesie ze sobą odpowiedź, jedną z wielu możliwych, za to mocno uzasadnioną.
Mary, straciła ojca, później straciła matkę, dom, przyjaciółkę. Straciła szanse, które dostała, straciła możliwości, narzeczonego, pieniądze, honor, właściwie nie ma takiej rzeczy, której by nie straciła. Ale nie to popycha ją do kupczenia ciałem.
Mary marzyła o pięknych ubraniach, atłasowych wstążkach i dostatku,a nie miała nic. Lecz to również nie był powód jej zdeprawowania, choć garderoba stała się dla niej symbolem tak silnym, że nie można było złamać jej strachem, ale wystarczyło zagrozić utratą sukienek.
Wreszcie, młoda Mary Saunders, przez cały ten czas, chciała więcej i lepiej, niż powinna. Mierzyła wyżej niż sięgał mur pozycji społecznej, za którym przyszło jej się znaleźć. Były to prawdopodobnie dość wygórowane ambicje, jak na głodującą półsierotę, której matka była szwaczką. I paradoksalnie, dodawały jej sił, wiary, jednocześnie niszcząc jej realne szanse. Chociaż przez całą lekturę, stosunek do głównej bohaterki ulega gwałtownym zmianom, ze współczucia zmieniając się w pogardę i na odwrót, nie można obdarzyć jej brakiem zrozumienia.
To jeszcze dziecko, które z poczuciem niesprawiedliwości świata i realną krzywdą, wyrządzoną jej przez dorosłych, trafia na brudne ulice Covent Garden. Seven Dials, jest bowiem miejscem, gdzie gromadzą się złodzieje, alfonsi i cała reszta mętów. Wśród nich, Doll Higgins. Prostytutka, ukradkiem podziwiana przez zauroczoną, małą Mary. To pod skrzydła tej właśnie pięknej i wiecznie odurzonej ginem panienki, trafia dziewczyna. Od niej uczy się tajników pracy i zasad rządzących strojem na wybiegach ciemnych zaułków. Z resztą zasad miała poczciwa Doll całkiem sporo, na przykład taką "Nie możesz pozwolić by fakt, że ktoś chce twojej śmierci, uniemożliwił ci wypicie twojej herbaty." Bystra Mary dosyć łatwo wpada w wir ulicznego życia, choć wciąż kieruje się nadzieją, na to, że w końcu zajdzie wyżej - "Jeśli kobieta była inteligentna, mogła zajść tak daleko, jak tylko chciała. Wszystko było możliwe."  Niewątpliwie taka była, zupełnie odwrotnie niż jej przyjaciółka, pogodzona z losem beztroskiej panny lekkich obyczajów, która stawiała na rzekomą wolność w zamian za wysoki status. Złudną wolność, z rodzaju tych, jakie posiada niewolnik na plantacji, któremu mówisz, że może uciekać, ale pod ostrzałem. Chłonęła jak gąbka. Niestety nie to, co mogłoby jej pomóc. Spryt i inteligencję, bezwiednie zamieniając na zręczną manipulację i cynizm. Była pojętną uczennicą, tyle, że przedmiot nie był odpowiedni... Aż odkryła, że tym wyżej się wznosi im niżej upada.
Bo tak to już jest, że kiedy nikt nie nauczy cię, jak być kimś, zostaniesz nikim. Największą wolą i determinacją, nie jesteśmy w stanie czasem odmienić swego losu, rzuceni w takie a nie inne realia, obdarzeni jedynie takimi narzędziami jakie pozwoli nam wypracować sobie otoczenie. Prostytucja, jest jednym z takich narzędzi. Natomiast nie dotyka to wszystkich z prostej przyczyny. Jedni umieją posługiwać się młotkiem, a inni za żadne skarby świata, nie nauczą się trzymać go tak, żeby nie uderzać po palcach.
"Czas był niczym pętla, nie lina" Wracał do punktu wyjścia, zaciskał się na szyi, zamiast ciągnąć w górę.

Ladacznica, wystrojona w wyzywający fiolet, z prowokacyjnie wysuniętym biodrem, gotowa opluć każdego, kto ją w jej mniemaniu znieważy. Bezpruderyjna, ostentacyjna i niepokorna, bo nie ma już nic do stracenia. Źródło odwagi, bierze się z desperacji i potrafi być tak samo złudne, jak wszystko dookoła.


* Terry Pratchett, Wyprawa Czarownic


sobota, 6 kwietnia 2013

Filmowo

Co się dzieje, kiedy były perkusista Bathory kręci absurdalną, czarną komedię?
Wychodzi mu surrealistyczny, dramat psychologiczny. Poważnie. 

Jonas Åkerlund co prawda, nakręcił ten film na podstawie książki Chrisa Millisa, ale w moim mniemaniu to jeden, jedyny przypadek, kiedy film lekko pobił na głowę powieść. Nie wiem, czy to za sprawą obsadzenia w głównej roli Matta Lucasa (Little Britain, Shaun of the Dead), czy może Johnnego Knoxville'a w drugoplanowej. Wizualnie, obraz jest tak smaczny, jak nie przymierzając truskawkowy muffinek. Do tego prościutka fabuła, za to z kosmicznie sensownym przekazem, zawartym w symbolach. Coś jak Roxette, tylko na odwrót. Ale tak już ci ludzie z północy mają.
Główny bohater, Franklin Franklin, jest delikatnie mówiąc, upośledzony w stopniu lekkim i beztroskim. W domu ma przemawiającego psa, puste plastikowe butelki, ogórki i róg alpejski, na którym zapamiętale wygrywa solówki, ku niepocieszeniu sąsiadów. Sąsiadów za to, ma całkiem normalnych. Starszy pan, malujący makabryczne stwory, nieletnia tancerka gogo i przeuroczy, rockandrollowy amator blantów. Pech chciał, że Franklinowi, jako bonus, trafia się trup. Całkiem martwy i zupełnie przypadkowy trup. Oczywiście jak każdy zdrowo myślący człowiek, Franklin postanawia upozorować jego samobójstwo. Dla pewności więc, denat zostaje kolejno pchnięty śrubokrętem przyklejonym do jego dłoni taśmą izolacyjną, postrzelony w głowę, podpalony, oraz ugaszony terpentyną. Te dantejskie sceny, ożywia sam Frankiln, bowiem wszystkie te nieudolne czynności (łącznie z pakowaniem sztywnego ciała do koszyka sklepowego) wykonuje odziany w majtki, podkolanówki i szwajcarskie drewniane trepy. Śledztwo w sprawie rzeczonego samobójstwa, prowadzi pijany i nieszczęśliwy z powodów osobistych Detektyw McGee (David Warshofsky).Franklin, codziennie dostaje od brata list ze szpitala psychiatrycznego, w formie kasety z nagraniem i kolekcji obciętych paznokci. Sytuacja się komplikuje, kiedy do problemu sztywnego ciała na podłodze, dochodzi następny, brak listu. Tu zaczyna się drugie dno tej groteskowej niekomedii, która bądź co bądź, posiada nawet elementy kryminalne.
Zmusza nas do zastanowienia się, czy normalni są ci o których tak myślimy, czy zgoła odwrotnie? A także, czy cel w życiu jest ważny, bez względu na to jak dalekosiężny on jest? Co się dzieje, gdy go zabraknie? Jak głęboko sięga pogarda? Czy głupi ma zawsze szczęście? I jak zrobić grawitacyjną fajkę wodną?
Na te i kilka innych pytań, reżyser szuka odpowiedzi, a te z kolei, zależą już od naszej interpretacji.
Mnie kupił pan Åkerlund. I zauroczył po raz kolejny. Od początku do końca, tak samo jak jego poprzedni Spun.

Trailer proszę:


środa, 3 kwietnia 2013

Niemiec, też człowiek.

Wypędzone. Historie Niemek ze Śląska, z Pomorza i Prus Wschodnich, Pluschke Helene, Von Schwerin Esther, Pless-Damm Ursula, Carta Blanca, Ośrodek KARTA, 2012.

Biorąc do ręki książkę jak ta, zawsze przypominam sobie słowa mojej polonistki. "Nie macie prawa oceniać postępowania ludzi dla których śmierć, głód i wojenne traumy stanowiły rzeczywistość". Zapominamy tylko, że ta rzeczywistość, nie była jedynie nasza, polska. Była też żydowska, przede wszystkim, ale i rosyjska, niemiecka...
Książka, to fragmenty wspomnień, dzienników trzech Niemek z obszarów Śląska, Pomorza i Prus Wschodnich, z końca wojny, w latach 1944-46. Czyli w momencie upadku potężnej Rzeszy. Pochodzą z różnych warstw społecznych, niosą ze sobą różne przeżycia. Jednak wszystkie, to historie zwykłych kobiet, które w mgnieniu oka, zostały pozbawione człowieczeństwa gwałtem, poniżeniem, a także ojczyzny, wygnaniem. Choć jak powiedział Hermann Hesse, a cytat został we wspomnieniach Von Schwerin przytoczony, "Ojczyzna jest w tobie - lub nigdzie indziej". W kontekście tej książki, to znaczące słowa, bo czasem od ojczyzny uwolnić się nie sposób. Jak pisze jedna z bohaterek "Jak ktoś nie walczył z Trzecią Rzeszą to był winny"
Kiedy żołnierze, współwinni zbrodni, ginęli na froncie i w obozach jenieckich a odpowiedzialność nie mogła dosięgnąć wielkiego wodza, wina zbiorowa spadła właśnie na nie i na pozostałe 400 tysięcy ich rodaków, którzy zginęli w tym okresie. Z samych terenów przyłączonych do Polski, zostało wysiedlonych ok 8 milionów Niemców. Wśród nich, były Helene Pluschke, Esther Von Schwerin i Ursula Pless-Damm. Ciężko o literaturze faktu, z tego okresu wypowiadać się bez emocji i bez subiektywnych opinii. To w końcu losy ludzi, którzy w naszej kulturze nadal kojarzą się negatywnie. Wciąż jednak pozostają ludźmi i o tym powinniśmy pamiętać, pomimo instynktownych chęci wcielania w życie kodeksu Hammurabiego.
Role katów i ofiar, płynnie się odwróciły pokazując tym samym, jak potężną mocą jest regularne karmienie nienawiścią. Tak jak dla nazistów wcześniej Żydzi i Polacy, byli zdepersonalizowanym wrogiem, tak teraz te kobiety i ich dzieci, bo w większości tylko one pozostały, przyjęły bierną rolę nosicielek winy. W rezultacie stając się łupem, odczłowieczonym i pozbawionym wszelkich praw. Kiedy czyta się ich wspomnienia, wyraźnie czuć podobieństwo. Wieczna wędrówka, funkcjonowanie poza marginesem, szykanowanie i upadlanie. Codziennością były brutalne gwałty i morderstwa, a na tym tle ciągła wola przetrwania. Jakkolwiek, byleby tylko przeżyć i ocalić najbliższych. Nie można oczywiście porównać holokaustu, do prześladowań ludności niemieckiej przez Rosjan i Polaków, nie mniej jednak, zostali potraktowani w taki sposób, jaki jeszcze niedawno ofiarom wydawał się nieludzko bestialski dotycząc ich samych. Uderzający w tych świadectwach jest fakt, że żadna z trzech kobiet, nie miała nic wspólnego z nazizmem. Los chciał, że urodziły się tam, w takim okresie, za co z resztą, zostały z góry osądzone. I osądzane są do dziś. Do stereotypu Żyda, dołączył stereotyp Niemca. Nie jedno pokolenie jeszcze poniesie ten ciężar dalej.W takich sytuacjach, nie ma winnych i "winniejszych". Humanitarnie, znaczy po ludzku. Ale ludzka jest też walka o przeżycie, wszelkimi sposobami i ludzka jest nienawiść. A ta jak wiadomo, najczęściej dotyka najsłabszych.
Ursula Pless-Damm, w swoim dzienniku zapisuje bardzo ważne słowa: "Dlaczego nacje są tak różne? (...) U nich też są dobrzy i źli - jak u nas. (...) Jak upokorzeni musieli czuć się ludzie przez nas pokonani? Dlaczego muszą istnieć zwycięzcy i pokonani? Wszyscy ludzie na świecie powinni się nawzajem szanować."

Po tej lekturze, proponuję sięgnąć także po "Kobietę w Berlinie". Anonimowy, powojenny dziennik spisany przez Niemkę po wejściu Rosjan do miasta. I film Pokłosie, który wzbudził nie małe zamieszanie, bo poniekąd odebrał nam tytuł Chrystusa narodów. Nomen omen, Chrystusa pogrążył nie kto inny, jak Żydzi...