Długo będzie, ale pierwotna wersja, to prawie dwadzieścia stron wspomnień, a że na biografię jeszcze za wcześnie (a może za późno, bo wiek nastoletnich celebrytów już osiągnęłam jakiś czas temu) to nazwijmy to roboczo i na wyrost, studium socjologicznym :)
Obserwując grupkę zdegustowanych moją obecnością, nastolatek, schowanych przy szkolnym śmietniku z mentolowymi Vogue w uszminkowanych ustach, przeleciało mi przed oczami trzy czwarte życia. To wczesno - nastoletnie trzy czwarte. Natychmiast przyszły mi do głowy dwie myśli. Pierwsza, że się starzeję (ale ta mi się nasuwa zawsze, nawet kiedy kupuje marchewkę w osiedlowym sklepie a nie we francuskiej sieci hipermarketów) a druga, to, że chyba różnice w wychowaniu wynikają jednak z postępu cywilizacyjnego i z naszej zdolności przystosowania do niego. No bo skąd niby bierze się to "za moich czasów..."?
Dzieci mają różne predyspozycje, istnieją jednak takie, które przeszkadzają w codziennym funkcjonowaniu, zupełnie tak samo, jak brak ręki i warto im się przyjrzeć, jako rzecze pedagogika stosowana. Ja na przykład, byłam dzieckiem, którego nieśmiałość nie mieściła się w żadnej z tabelek, dopiero z czasem, nauczyłam się to maskować i dziś to sie tak w oczy nie rzuca. Sama nieśmiałość, to właśnie predyspozycja, z którą da się żyć. Ale miałam też dziwny, dodatkowy defekt. Paraliżowało mnie w kontaktach personalnych z paniami ze sklepu, z ludźmi po drugiej stronie słuchawki telefonicznej, etc. A już zupełnie mniej, w kontaktach z rówieśnikami. Dostawałam pieniądze, pod warunkiem, że sama sobie kupie coś za nie, a ja wolałam raczej popatrzeć na wystawę, niż odezwać się do pani za ladą. Dzisiaj posłalibyśmy dziecko na tysiące warsztatów psychologicznych, które nauczyły by je jak pokonywać swoje słabości, ale to nie były te czasy. A może, to wtedy nie były słabości. W każdym razie, zostało mi tak. Chodzę częściej do sklepów samoobsługowych i najlepiej tych gdzie znam osobiście panie kasjerki, nie znoszę dzwonić do obcych (co innego jak to oni dzwonią, zupełnie nie wiem czemu) i przeraża mnie domofon, w tym samym stopniu, co wielka zielona ośmiornica strzelająca jadem. I chociaż się nim nigdy nie bawiłam, jak inni, to żyję i mam się dobrze. W dobie telefonii komórkowej, ogólnej technicyzacji i anonimowości, ciężej chyba nabawić się takich lęków, prościej za to wyrobić sobie naiwną ufność i umówić się na randkę przez internet z podstarzałym sponsorem. Domofon za to, niezmiennie służy do zabawy, ale dzisiaj nazywa się to dubstepem.
Chrzty odbywają się z przyzwyczajenia. A kiedyś choć bardziej dobrowolne, to niestety też nie do końca świadome, przeważnie wtedy, kiedy wychowywało się w domu przesiąkniętym lekko komunizmem. Na dobrą sprawę nikt ze mną o religii nie rozmawiał, ale kiedyś moja mama musiała przeżyć nawrócenie i postanowiła się ochrzcić, dla towarzystwa, uznała za sensowne zrobić to samo ze mną. Ja w tym nie widziałam żadnego sensu, za to dostałam książkę z dedykacją od księdza Twardowskiego, który na moje oko, to nie pisał wcale o miłości do boga, tylko nie wypadało mu się przyznać, że jest inaczej. Potem mogłam od razu przystąpić do komunii. Akurat moje przygoda z religią nie była postępowa, i skończyła się kiedy zgubiłam się na pielgrzymce z mamą. Zgubiłam się w częstochowskim kościele, wśród miliarda dewotek, które były bardziej pochłonięte poharataną twarzą matki boskiej, niż płaczącą obok dziewczynką. Może myślały, że ja tak ze wzruszenia, albo że się dokonuje objawienie. Chrzty i komunie nadal wyglądają tak samo i mam wrażenie, że nadal nikt nie uświadamia dzieciom, po co im się wkłada te garnitury, alby, wianki z drutami na głowę i inne cuda. Grunt, żeby było porządnie i na bogato. Jedyna różnicą jest to, że ja dostałam Pegasusa dla zrekompensowania mojego zdezorientowania zaistniałą sytuacją, a dzisiejsze dzieci, dostają sztabki złota, dla zrekompensowania nieporadności dydaktycznych. Faktem pozostaje to, że z rzezi niewiniątek i wniebowstąpienia, dziewięciolatek rozumie tyle co ja z mechaniki kwantowej. Czyli, jeśli chcesz wychować ateistę, ochrzcij go "dla zasady", potem zrób wielkie oczy jak na maturalnej pielgrzymce upije się z kolegami i zamiast do domu, pojedzie gdzieś w Alpy. A jak chcesz wychować katolika, to może odpuść sobie niezrozumiałe ceremonie na rzecz rozmowy i świecenia przykładem.
Dzisiaj panuje przekonanie, że zmiany są z reguły dla dzieci złe. I powinno się dostosowywać plany, do dziecka, nie na odwrót. Jak jest lepiej, nie wiem, ale ja na przykład po pierwszych trzech latach podstawówki, musiałam zmienić szkołę i nikt nie ostrzegał, że zmiana środowiska jest szkodliwa. Żeby było śmieszniej, każda moja szkoła w życiu, trwała po trzy lata. Na domiar złego, urodził się mój brat, do czego nikt mnie jakoś szczególnie nie przygotował. Nie było poradników "Rodzeństwo bez rywalizacji". W każdym razie to był przełom. No bo np, czemu ja nie mogłam w czwartej klasie iść i wracać sama ze szkoły? Czemu nie mogłam wyjść na podwórko? Dlaczego nie miałam komputera? Własnego pokoju? Własnego zdania w sprawie tak trywialnej jak różowy płaszczyk, którego nienawidziłam z całego serca? No i wreszcie czemu mój brat okazał się ważniejszy od kota którego kochałam a który trafił do innego domu?
Bo to nie była wieś, gdzie wszyscy się znali, bo płaszczyk był szczytem dobrobytu kapitalistycznego. Nie tak odległym jak komputer i większe mieszkanie. Bo mama, przyzwyczajona do lasów i pól, bała się, że ktoś mnie porwie, skrzywdzi, a jak nie ktoś, to coś. Pociąg, autobus, tornado, puste opakowanie po mleku, cokolwiek... Dziwne, że w tym samym czasie, zaczytywała się w Mastertonie, Kingu i Koontzu, a także oglądała chyba wszystkie obleśnie horrory świata, co robiłam i ja, podkradając książki i nie domykając powiek przy zasypianiu. Kota i płaszczyka nie wybaczę. Zakochałam się w najprzystojniejszym chłopcu w klasie, a oni mnie wciskali w tą żarówiasto różową polarową bombkę w stylu Shirley Temple, z beretem do kompletu. Jasne, że to kwestia podejścia rodziców, i, że pewnie inni tak nie mieli, ale jestem pewna, że to nie były czasy "partnerskiego" podejścia do dzieci, w związku z czym, jedni latali całe dnie po podwórku, inni czasem zostawali sami w domu i odgrzewali sobie obiad po szkole, a jeszcze inni zostali obłożeni rodzicielskimi traumami. Bo warsztatów dla rodziców, też nie było i każdy miał narzucone tempo życia, w zależności od tego, czy mama pracowała, czy miała za dużo czasu pomiędzy praniem a gotowaniem, na wymyślanie koszmarnych wypadków, jakie mogą spotkać cię na podwórku. Dzisiaj liczy się samodzielność, dlatego widzę czasem czterolatki biegnące na oślep przez jezdnię, ośmiolatki niańczące noworodki o 22 pod blokiem i dziesięciolatki z kluczami na szyi. Całe szczęście, mamy już od przedszkola szerokie spektrum zajęć sportowych obejmujące sztuki walki...
Ci co teraz narzekają na nauczycieli, powinni ich po stopach całować, za to, że kuratorium aprobuje indywidualne podejścia do ucznia. Czemu u mnie w szkole, żaden nauczyciel nie rozumiał, że nie potrafię skakać wzwyż, bo po pierwsze, nie będę żadną cholerną mistrzynią olimpijską a po drugie nie wolno mi było nawet po drabinkach na podwórku chodzić, ze względów bezpieczeństwa. I ja mam skakać, może jeszcze stylem nożycowym, albo na tygryska? Wolne żarty. Wykręcałam się jak mogłam, ze wstydu paraliżowało mnie jeszcze bardziej i gra w siatkówkę kończyła się dla mnie na podawaniu piłek koleżankom, którym w przeciwieństwie do mnie rosły już piersi. Nauczyciel uważał, że muszę na siłę i już, wchodząc tym samym w konflikt z moja mamą, która znalazła dla mnie genialne rozwiązanie. Było tak świetne, że sama bym chyba na to dzisiaj nie wpadła. Zwolniła mnie z wuefu. Kto by pomyślał, że to może być lepsze niż rower, albo jakieś dodatkowe zajęcia... Teraz istnieje szansa jakiegoś "przekierowania", wtedy była taktyka "uników". To tez trochę ma przełożenie na dorosłe życie, więc może nie będę znakomitym rekinem biznesu, pokonującym wszystkie przeszkody, ale też przynajmniej nie skończę jak właściciel Amber Gold.
Wracając do kwestii rodzeństwa, to o brata w sumie nie byłam nawet zazdrosna, bo jawił mi się jako takie zwierzątko domowe, z którym nie miałam kontaktu. Moje koleżanki popychały wózki ze swoim rodzeństwem szczelnie zapakowanym i drącym się w środku a ja ze swoim nie mogłam iść na spacer, bo nas porwie ufo, ani go nakarmić, bo pewnie użyje widelca zamiast anatomicznej łyżki higienicznej, wyparzonej w milionie stopni celsjusza. I farenheita na wszelki wypadek też. Raz jak pamiętam, pilnowałam go chwilę, nie wiem co się stało mamie, że zostawiła nas samych na milisekundę, ale to musiało być coś bardzo ważnego. Ta krótka chwila wystarczyła, żebym się upewniła w tym, że nie bardzo potrafię cokolwiek, bowiem mój brat właśnie wtedy postanowił sturlać się z łóżka uderzając głową w nogę obrotowego fotela. Noga była plastikowa, na szczęście, ale przekonałam się, dlaczego matki umieją w przypływie adrenaliny podnosić samochody żeby ratować dzieci. Z posturą anorektyczki dźwignęłam brata który ważył nie mało, z taką gracją jak bym od urodzenia pracowała w cyrku. Znów, dzięki postępowi psychologii, dzisiaj wiemy, że rodzeństwo powinno czynnie uczestniczyć, w miarę własnych możliwości, przy opiece nad tą młodszą częścią rodziny. Kiedyś, albo przejmowało część obowiązków, jak moje rówieśniczki, robiące kanapki do szkoły sobie i bratu i jeszcze ojcu do pracy, albo, odwrotnie, po prostu nie przeszkadzało, najlepiej odrabiając lekcje przez osiem godzin przy biurku. Teraz nawet lalki mają pampersy, nocniki, butelki, wózki z pneumatycznymi kołami i całe neonatalne wyposażenie. I tylko ciągle nas zadziwia, że piętnastolatki zachodzą w ciążę...
Dojrzewanie, właśnie. Moje dojrzewanie, to podkradanie za dużych staników cioci, wyciąganie spod szafki jej męża gazetek ginekologicznych i recytowanie z pamięci lepszych kawałków z książki Mastertona "Głód". I chociaż nikt mnie nie uświadomił, bo niektóre tematy były tabu chyba od zawsze, to przynajmniej zostało mi zapewnione tło do samokształcenia, w postaci mądrych książek seksuologów. Dzisiaj wszyscy dookoła gadają o seksie i nikogo to nie gorszy, już nawet te gazetki stały się normą, a panie w telewizji każą uczyć dzieci od najmłodszych lat dosadnego nazywania swoich narządów płciowych i mówienia "cycki" (zupełnie nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie po prostu - piersi, jak już ma tak być dosadnie). I pomimo tego szumu, tej emancypacji i wyzwolenia w wyniku rewolucji seksualnej, w szkole nadal jest PO, a edukacji seksualnej brak.
Zainteresowania można było wtedy rozwijać na różne sposoby, bo chociaż system zajęć dodatkowych dopiero raczkował, to było w czym wybierać... Był angielski, ale nie już w żłobku, tylko tak od pierwszej klasy, może dlatego, że uważano za stosowne uczyć dzieci obcych języków, dopiero wtedy, kiedy jako tako zaznajomią się z podstawami ojczystego. Była informatyka, gdzie się wcale nie logowało na FB, tylko uczyło obsługi "żółwia". Tak, Komeniusz, nie fotoszop. Poza tym, jeszcze masa różnych korektyw, rytmik, sksów. Całą resztę nietypowych zainteresowań, trzeba było sobie na własną rękę kształtować. Łatwiej za to, było dostać się do klubu sportowego i to nawet za darmo. Nie zostałam Otylią, ale pływanie było całkiem miłe i nikt sie nie martwił, że to nie higieniczne, że odpadają kafelki w basenie i że chlor jest nie zdrowy. Jeździłam też konno. Ale po tym jak koń się rozpędził w galopie i poniósł mnie gdzieś w pole, a moja mama dostała stanu przedzawałowego widząc mnie w przekrzywionym toczku na głowie i bez buta, uznałam, że na tym chyba też się nie znam, tak samo jak na obsłudze brata. Wygrywałam za to konkursy plastyczne. Nie swoje co prawda, ale miałam satysfakcję anonimową, która pozostała moją ulubiona forma spełnienia, również w późniejszym życiu. Dzisiaj zajęcia i chyba całe szkolnictwo kładzie nacisk nie na rozwój osobisty, a na ścieżkę kariery zawodowej. Im więcej zajęć tym lepiej. Im cięższe książki, tym dalej zajdziesz. Nie ważne, że jako anonimowy pracownik korporacji, który jest mistrzem w głupawym zaznaczaniu odpowiedzi na testach jednokrotnego wyboru.
Niezależność, to coś, co mamy teraz już od narodzin. Jest widoczne np w metodzie usypiania niemowlaków, polegającej na tym, że kładziemy do łóżeczka i czekamy aż skończy płakać. Kiedyś to nie było chyba takie oczywiste. Ja, po ładnych paru latach chodzenia jak w zegarku i odrabiania prac domowych, zaczynałam dostawać pozwolenie na samodzielne poruszanie się po świecie, który kończył się na pobliskich ulicach, których nie wolno mi było przekraczać o ile nie były to drogi wewnętrzne. I to było niesamowite tak stać w zimę o 18 na podwórku przez pół godziny. Czułam wolność i wiatr we włosach, więc zaczęłam podkradać mamie papierosy, których nie umiałam zapalić ani się nimi zaciągnąć. Dziś na Youtube, można się nauczyć nawet techniki skręcania jointów nogami. Odzyskiwałam także swoje prawo wypowiedzi w kwestiach tekstylnych, a jeśli nie było uwzględniane, to i tak nie szkodzi, bo nauczyłam się, że w zsypie można się przebrać z takim samym powodzeniem jak w łazience, albo że pod żarówiastym żółtym swetrem można zmieścić np koszulkę mojego brata, która idealnie sięgała ledwo za pępek, prawie jak u pań w mtv. Prawie. Ciekawe, dopiero teraz zauważyłam, że ubrania które zakładano na mnie na siłę, miały bardzo intensywne kolory i zastanawiam się, czy to się nie wiąże z tą potrzebą zapewnienia mi bezpieczeństwa. W końcu na każdej drodze było mnie widać, podejrzewam, że nawet w trakcie zaćmienia słońca. Tekstylna rewolucja, kiedyś oglądana raczej w telewizji, już nie jest taka obca. Wiem, bo widziałam gumowe szpilki dla niemowląt. A klasyczne, czarne '12 na nogach trzynastolatek, już nie dziwią chyba nikogo poza mną?
Ponieważ ja byłam pierwszym rocznikiem gimnazjalnym, to jeszcze nikt nie potrafił wtedy oszacować skali patologii do jakiej dochodzi w takich placówkach edukacyjnych. Nie biliśmy nauczycieli, ale rzucanie kredkami było na porządku dziennym, kiedy na lekcjach trzeba było powtarzać materiał z wcześniejszych lat. Dzisiaj wiadomo, że to nie było dobre rozwiązanie, właściwie wszystko dzisiaj wiadomo, poza tym, jak tą wiedzę wdrożyć w życie. Zlikwidują więc te gimnazja, znów będzie inaczej. Stosy poradników psychologicznych, pedagogicznych, dla mam, biznesmenów, dla bezrobotnych i pracujących nie pomogą nam się dostosować.
Każdy będzie uważał, że za jego czasów było lepiej. A z kolei każde czasy, to jakieś zmiany z którymi przyszło nam dorastać i to się nie zmieni. Zaczynam się bać o swoje przyszłe prawnuki, nie wiem jak poradzą sobie z parkowaniem równoległym. Śmigłowcem. Pod przedszkolem. Śpiesząc się na telepatyczne zajęcia z programowania mózgu ssaków.