środa, 26 września 2012

Ekotrend - jak wywalić worek złota w błoto

Nadal mnie to bawi, jak ludzie muszą czymś usprawiedliwiać swoje gadżeciarstwo, tudzież zwykły ekscentryzm, jakkolwiek to brzmi. No bo czy znajdzie się ktoś, kto powie - kupuje energooszczędne żarówki, ponieważ w mojej ulubionej gazecie, napisali, że są ładne i były takie kolorowe zdjęcia... albo inaczej - kupuje dziecku takie modne drewniane zabawki, żeby te tandeciary z przedszkola, wiedziały co to wyższa klasa. No przecież, że nie. Jest na to usprawiedliwienie! Ekologia się nazywa. Mówi się - myję podłogę ekologicznie - sodą, bo moje dziecko ma uczulenie. Na co? I jak ty myłaś wcześniej tą podłogę, że było to szkodliwe dla dziecka?
Bo bycie ekorodzicem, to już w ogóle jest teraz dziki szał. Jedzenie - ekologiczne, wychowanie - ekologiczne, zabawy - ekologiczne, a w skrócie, to wygląda tak:

  • Używamy pieluszek wielorazowych, jak najwcześniej możemy zacząć wysadzać dziecko.
Wiem, przecież wiem, że sama nosiłam taka tetrę i dobrze było. Ale nie dajcie się zwieść. Tu nie chodzi o kawałek szmatki zapięty agrafką. Tu chodzi o dizajnerską pieluchę wielorazową, z kieszenią o taką. Niestety, te 80zł nie załatwia sprawy. Bo na dzień, dla średniego malucha potrzeba 3 takie pieluchy i 6 wkładów. Na dzień! Koszt? Wkład to 40zł, więc takie eko sikanie, kosztuje nas 480zł plus cała ta woda, która trzeba zużyć do prania. Chcę zobaczyć takie hardkorowe eko mamusie, jak piorą ręcznie te prawdziwe tetrowe pieluchy, jak je prasują, składają i jak je chętnie zmieniają przy ludziach - wtedy uwierzę, że to sprawa czysto ideologiczna. No i po co ja mam jak najwcześniej to biedne dziecko wysadzać?A zaraz, już wiem, jeśli ma iść na uniwersytet w wieku 6 lat, to dobrze by było, żeby w wieku 6 miesięcy, korzystało z dorosłej ubikacji...
W reklamach pampersów, mówią, że trzymają wszystko nawet 12 godzin. Chciałabym wyjaśnić, że to nie oznacza, zmiany pieluszki raz na 12 godzin, może dzięki temu, dzieci przestana dostawać niewyjaśnionych wysypek, branych za uczulenia, no i oczywiście, trzeba by też, trochę się wysilić, i odgadnąć do jakiego kontenera się wrzuca takie pampersy zużyte, no nie? Plastik? Papier? Odpady komunalne? Ja wiem, sprawdzałam, bo naprawdę interesuje mnie recykling, a nie moda.


  • Prowadzimy ekologiczny dom: wymieniamy chemiczne środki czystości na naturalne.
Sprawdzałam. Są takie orzechy piorące. Serio, wrzucasz orzech do pralki i jechane. Do końca świata się nie zużywa. Ale przy okazji tez nie dopiera, ani dziecięcych ubranek, ani białych rzeczy, ani nic po prostu, chyba, że by to była lekko zakurzona ekologiczna bawełna. Ma ktoś takie ubrania? To chętnie oddam tego orzecha, bo nie stac mnie na wymianę garderoby tak, żeby była w 100% z takiej bawełny. To powstało w założeniu po to, żeby pozbyć się chemii, proszku i płynów do płukania. Ok. Pralki tez radzę się pozbyć, bo bez odkamieniania długo nie pociągnie, choćby nie wiem co. A może by tak jeszcze bardziej rewolucyjnie, skoro kamień jest z wody, a chemia jest zła, wrzuć pranie do pustej miski, dołóż tego orzecha nieszczęsnego i zostaw na tydzień w schowku, może się wyczyści siłą woli.
Okna. Podobno można je myć woda octem i cytryną. Owszem, jak się mieszka w puszczy białowieskiej, to pewnie tak. Bo tu u nas w mieście są zupełnie nieekologiczne spaliny, których bez smug nie da się doczyścić ekologicznym sposobem. Sprawdzałam to również. Tydzień myślałam, że jest mgła. A potem kupiłam zwykły płyn do szyb, po którym plastikowe opakowanie używam do dziś, bo teraz kupuję koncentrat i rozcieńczam.
Za to zmywać, można w płatkach mydlanych, occie i sodzie. Spoko. W harcerstwie uczyli mnie zmywać w piasku nawet. I wody było trzeba mniej do zmycia tego piachu niż do zmycia tego cholernego mydła. O nalocie na szklankach nie wspomnę, na talerzach nie było widać, bo kolorowe, więc może to jakieś wyjście. A może najlepiej, byłoby ograniczyć swoją zastawę do niezbędnego minimum, i kupować wydajne, a nie reklamowane przez aktorów w tv, płyny do mycia?
Kwestia podłogi, pozostaje dla mnie zagadką. Jak to umyć sodą? No i czemu właściwie, czy czyjeś dziecko jeździ językiem po podłodze świeżo umytej cifem? Czy może zlizuje z zabawek mniej kurzu, roztoczy i bakterii, kiedy upadają na podłogę umytą szamańskim specyfikiem? Błagam...


  • Podajemy zdrową żywność: naturalne produkty, najlepiej kupione u sprawdzonych rolników, posiłki przygotowujemy w domu.
W domu? Poważnie? Na pewno nie w lesie? I na pewno nie muszę najpierw sama upolować tych posiłków?
Bo nie wiem, gdzie znaleźć sprawdzonego rolnika. Kupuję warzywa ze straganów. I z całego serca, współczuję tym, którzy jedzą te z hipermarketów. Ale co jeszcze mam zrobić? Jeździć po podwarszawskich wsiach i szukać dostawcy ekologicznej jagnięciny? Naturalne produkty... To już nie o to chodzi, że sa drogie, a są, jak by były pozłacane. Nasz organizm, jest tak skonstruowany, że radzi sobie z toksynami w niezbyt dużej ilości. Mam wrażenie, że mamy, zaopatrzone w sterylizujący wszystko dookoła spray o tym zapomniały. Jesteśmy świetnie skonstruowanymi maszynami, które są w stanie do wielu warunków się przystosować. To jak z tymi antybiotykami i sztuczną witaminą c. Nie biorę i choruję dwa dni, podczas gdy inni umierają na grypę dwa tygodnie, obłożeni stertą lekarstw. Chyba, że to taki punkt dla tych, którzy żywią siebie i dzieci "na telefon" a garnki w kuchni mają tylko do ozdoby. To rozumiem, dla nich naturalny produkt, to faktycznie mógłby być ketchup, przecież z pomidorów jest...


  • Zabawki z recyklingu: używamy do ich produkcji starych kartonów, butelek, rolek po papierze toaletowym - wszystkiego, co się nada.
- Co dostałaś na gwiazdkę, bo ja iPhona?
- A no, konika z rolek papieru toaletowego.

To jest fajna zabawa. Owszem. Ale robienie z tego standardu, już nie. Mam dać niemowlakowi karton do zabawy? Żeby go zjadł? Czy lepiej szklana butelkę, żeby potłukł? Bo nie plastikową przecież. Ekorodzic nie ma plastikowych opakowań. Mleko w szkle, sok naturalny w szkle, woda z filtra...
Dziecko w wieku przedszkolnym może się tym zainteresować, ale się nie zadowoli i nie da się tego uniknąć, chyba, że odizolujemy je w eko sekcie. Zmienimy mu szkołę, otoczenie, wypierzemy mózg, żeby było takie samo jak my. W końcu jest nasza własnością.


Kiedyś, ekologia, to była zwykła troska o naturę. Z tym mi się kojarzy. Z nieśmieceniem, nie wyrzucaniem makulatury i sprzętu elektronicznego do jednego worka, ze zbieraniem baterii, żarówek, oszczędzaniem wody, prądu, wyłączaniem telewizji ze stand by, z wyłączaniem ładowarek na noc, nie niszczeniem zieleni, z szacunkiem i jeszcze milionem pewnie, drobnych rzeczy, drobnych, które się sumują.
Dzisiaj, to marketing. Eko korporacje i recykling w sieciówkach, na chińskich T shirtach .




piątek, 21 września 2012

Włączyłam tv

Włączyłam. Tak sama z siebie. I nawet nie wiem po co.
Wiem za to, że agent Tomek, zdołał zrujnowac szanowane wydawnictwo z czterdziestoletnią tradycją, ot tak, jak gdyby inwigilacja była legalnym procederem i tak, jak byśmy żyli nadal w kraju rządzonym przez partie i ub. Tak, wiem, że są tacy, co piszą na murach "sb nadaj morduje". A ja głupia, myślałam, że to taka sobie rymowanka.
Poza tym, same "wstrząsające dramaty", "dramatyczne skandale" i "skandaliczne tragedie".
Jak zwykle, aparat urzędniczy, popisał się nadzwyczajną sprawnością. Żeby posiadac broń, trzeba się naprawdę wykazac, zdac milion testów, psychologicznych, z języka polskiego, biologii, tańca... Uzyskac tysiące pozwoleń, i przejśc setke kursów szkoleniowych. Ale co zrobic, żeby dostac pod opiekę dziecko i zostac rodziną zastępczą? Nic. No dobra, trzeba przejśc szkolenie, które nawet nie jest uniwersalne, bo każdy może sobie napisac program. Musi tylko zawierac kilka ważnych punktów i zostac zatwierdzony. Big deal. Jak wypożyczam płytę dvd z wypożyczalni, to mnie monitorują jak jakieś abw. Ale jak bierzesz dziecko, to raz na rok, sobie przyjdą sprawdzic, czy w ogóle jest. W godzinach pracy, czyli między 8 a 15, czyli jak dzieci są w szkole, czy przedszkolu. Więc się zdarza, raz na jakiś czas, a nawet normą chyba już to jest tygodniową, że sobie spadnie takie dziecko ze schodów, że się utopi, jak nie w domu, to w jeziorze... Zastanawia mnie tylko praca ekspertów sądowych, bo urzędnicy, to żadne zaskoczenie. Czy naprawdę tak łatwo pomylic dotkliwe pobicie z upadkiem ze schodów? I tak łatwo przeoczyc ślady poprzednich obrażeń? I don't think so...
Równie popularne, co dzieci, są ostatnimi czasy psy. I nie ma co się oburzac, że tak je obok siebie wymieniam, bo uważam, że te drugie, mają jednak trochę lepiej w życiu. Człowiek, to takie dziwne stworzenie. Udomawia zwierzę, żeby mu potem zwracac wolnośc. Całe wieki, psy trzymane były na wsi, nie do głaskania, tylko do pilnowania. Jasne, że może to nie fajnie tak w budzie i na łańcuchu. Tylko znów sie nie tak za to zabierają. Osiemdziesięcioletni rolnik, z dziada pradziada na wsi, nie zrozumie, czemu taka ładna Pani z tvn'u razem z tym Pirogiem, stoją mu pod bramą i się czepiają, że psa źle traktuje. Jak źle, jak karmi? Na noc spuszcza, a jak sie pod nogami plącze, to kaloszem zarobi, takie życie, wnuki też tak traktuje... A może by tak nie żałowac, najwyżej Prokop nie kupi sobie nowych conversów, i zafundowac milion dłuższych łańcuchów i milion lepszych bud? I zawieśc i dac i będzie psom lepiej, zamiast tej napompowanej, medialnej sensacji. O właśnie, tak apropo.
Wzruszająca, owszem historia ciężko chorego chłopca, któremu tvn zafundował Euro z wszelkimi atrakcjami, podpisy piłkarzy, na piłce, koszulce, na mamie. I wszędzie za nim z kamerą łazili. Oczywiście, bezinteresownie... A setki takich dzieci, umierają jednego dnia, z braku dostępu do leków. Im głupiego clowna do szpitala nikt nie ufunduje. Wiele kamieni wywołuje lawinę, pojedynczo żaden.

Podobno w Wielkiej Brytanii, ludzie koczowali w śpiworach żeby kupic nowe iPhony. Które nie różnią sie od poprzednich niczym, poza nieco większym rozmiarem. Ciekawe kiedy wypuszczą serię rzutników, bo to nudne tak plus centymetr na rok. No i najważniejsze, czy będą zrobione z tych miedziaków od Samsunga?


piątek, 14 września 2012

It's the End of the World as We Know It

(And I Feel Fine)

Musze poruszyć wreszcie ten niepokojący temat końca świata. To znaczy, nie tego końca świata, że przywali w nas jakieś ciało niebieskie, ani nie tego Majowego, ani nawet tego z filmu Melancholia (choć ten akurat, jest moim ulubionym pod względem scenograficznym). Mam na myśli ten zupełnie "naukowo stwierdzony" koniec świata. O tu Przebiegunowanie Ziemi w/g Patricka Geryla

Dla tych, którym się nie chce czytać, wspomnę, że ten pan jest astrofizykiem i matematykiem a nie żadnym nawiedzonym szamanem ani katolikiem. Czyli, to jeszcze gorzej. No bo, jako ateistce, pozostaje mi uwierzyć w naukę, czyli tym samym uwierzyć w jego słowa. A twierdzi on, między innymi, że będą gwałtowne erupcje na słońcu, które spowodują niezliczone katastrofy na ziemi. W ciągu kilku godzin. Jednego dnia. Naraz! Sama nie wiedziałam, czy najpierw zacząć robić zapasy, czy kopać bunkier na podwórku, bo czasu mam mało do grudnia. Ostatecznie, stanęło na przeczytaniu w trzy miesiące wszystkich zaległych książek, bo nigdy nie wiadomo, czy się jakaś księgarnia uratuje z tego pogromu.
Pan Geryl twierdzi, że ziemia się przebiegunuje, co dla mnie oznacza tyle, że odwróci się do góry nogami, czyli stanie na głowie. Wielkie rzeczy... Nadal przecież będzie północ i południe, tylko może w Anglii przestanie wreszcie tak padać. Podobno takie przebiegunowanie spowodowało zaginięcie Atlantydy, liczę więc na to, że przy tej okazji odnajdzie się znów. Coś jak taka szklana kula świąteczna, którą się potrząsa i wiruje w niej sztuczny śnieg, odsłaniając to, co wcześniej przykrywał. Tyle miłego, bo potem będzie podobno gorzej. Wybuchną wszystkie wulkany, a pył z nich na 40 lat zasłoni słońce (to będzie ten efekt sztucznego śniegu). Ciemność mi wcale nie przeszkadza, a moja bezsenność zostanie przynajmniej uzasadniona i usprawiedliwiona. Jak by tego było mało, spręży nam się powietrze, czyli murowane tornada, huragany i wielkie tsunami plus apokaliptyczne trzęsienia ziemi. Ok. A co będzie u nas? Wyleje Wisła, która przypomina na razie kałużę? Wybuchnie Giewont z którego wstanie nareszcie ten rycerz? Trzęsienie ziemi zepsuje nam Góry Stołowe i Błędne Skałki? No bo przepraszam, ale nie umiem sobie wyobrazić tsunami na Bałtyku, którego fale miałyby sięgać dwóch kilometrów. Chyba, że będzie to wyglądało, jak wychlupnięcie całej wody ze szklanki i nagle górale będą mieć plaże.
Jest jeszcze kilka "drobniejszych" katastrof, które wybitny Patrick Geryl przewidział. Cytuję:

  • Fala elektromagnetyczna zniszczy całą, istniejącą na Ziemi elektroniczną infrastrukturę. Zniknie nasza, oparta na komputerach, cywilizacja;
  • Co tam tsunami, co tam egipskie ciemności. Komputery! Telewizja! Kto nam będzie relacjonował potężne erupcje na drugim końcu świata, jeśli nie TVN? Mam ochotę zrobić okrutny żart 21 grudnia i wyłączyć korki w całym bloku.
  • Zniszczone zostaną zasoby żywności i źródła energii;
  • PGNiG wszystko przetrwa. Wiem, bo ciągle mi podnoszą stawkę, teraz już wiem po co, muszą się jakoś zabezpieczyć. Tak z dobrego serca, następny rachunek zapłacę miedziakami. Bo pieniądz straci wartość, a tak będą mieć przynajmniej surowiec. A zasoby żywności? Jestem fanką Bear'a Grylls'a. Karaluchy i skorpiony mogą podobno przetrwać nawet katastrofę atomową.
  • Zniszczona zostanie służba zdrowia, gdyż szpitale będą w ruinach;
  • Prosze Pana, proszę Pana... Całe NFZ jest w ruinie.
  • Zniszczone zostaną wszystkie elektrownie atomowe;
  • Mogę się mylić, ale jeśli to wszystko ma się stać na raz, to nie będzie już tylko depopulacja, ale katastrofa której nikt nie przeżyje. A tym samym, cała reszta skutków, będzie bez znaczenia. O ile oczywiście, założymy, że nie ma kosmitów.
  • Wszystkie, groźne dla życia produkty toksyczne z fabryk chemicznych, dostaną się do środowiska naturalnego i będą stanowić kolejne zagrożenie.
  • Wspominałam już o kosmitach?
Teraz Was trochę uspokoję. Nasz belgijski "naukowiec", jest owszem astrofizykiem, ale domowym, jak sam twierdzi, obalił słuszność teorii względności i zajmuje się opracowywaniem strategi przeżycia kataklizmu, budując jakąś bazę w Afryce. Jest także wegetarianinem, co dla mnie jest głównym wytłumaczeniem wszystkich jego teorii. Żywiony strączkami mózg pracuje gorzej i lepiej chłonie teorie wyższości zwierząt nad człowiekiem. Taki Noe proszę Państwa, dwudziestego pierwszego wieku. Założę się, że w swojej bazie zaszyje się ze zwierzakami ze schroniska. Jest też przy okazji całkiem niezłym biznesmenem, wypełniającym szczelnie niszę na "rynku katastrofalnym". W końcu on ma scenariusz działania. Według niego, trzeba sie ratować specjalnymi łodziami, które pewnie już zaczyna sprzedawać milionerom i scjentologom. Radzi tez uciekać w góry, co moim zdaniem jest dość niekonsekwentne. Nie chciałabym przeżyć apokaliptycznego trzęsienia ziemi na Czomolungmie. Za to wystosował jeden punkt, w swoim planie, który mi sie podoba najbardziej:

  • Ponieważ w górach Południowej Afryki, Peru, czy na innych terenach górzystych, osiem miliardów ludzi raczej się nie zmieści, w tej sytuacji najlepiej uciekać parami, lub w większych grupach męsko-damskich, aby po kataklizmie stworzyć nową cywilizację i ponownie zacząć zaludniać Ziemię.
  • Idźcie i kochajcie się, stworzymy nowy lepszy świat.
Dobra, pośmialiśmy się, a teraz tak na poważnie. Naprawdę radzę zacząć uciekać w góry i robić zapasy wody a także nieopodatkowanego jeszcze powietrza, bowiem 13 września przystąpiliśmy do ESA. Polska w kosmosie, to brzmi niepokojąco...

środa, 12 września 2012

Powrót do przyszłości


Długo będzie, ale pierwotna wersja, to prawie dwadzieścia stron wspomnień, a że na biografię jeszcze za wcześnie (a może za późno, bo wiek nastoletnich celebrytów już osiągnęłam jakiś czas temu) to nazwijmy to roboczo i na wyrost, studium socjologicznym :)
Obserwując grupkę zdegustowanych moją obecnością, nastolatek, schowanych przy szkolnym śmietniku z mentolowymi Vogue w uszminkowanych ustach, przeleciało mi przed oczami trzy czwarte życia. To wczesno - nastoletnie trzy czwarte. Natychmiast przyszły mi do głowy dwie myśli. Pierwsza, że się starzeję (ale ta mi się nasuwa zawsze, nawet kiedy kupuje marchewkę w osiedlowym sklepie a nie we francuskiej sieci hipermarketów) a druga, to, że chyba różnice w wychowaniu wynikają jednak z postępu cywilizacyjnego i z naszej zdolności przystosowania do niego. No bo skąd niby bierze się to "za moich czasów..."?

Dzieci mają różne predyspozycje, istnieją jednak takie, które przeszkadzają w codziennym funkcjonowaniu, zupełnie tak samo, jak brak ręki i warto im się przyjrzeć, jako rzecze pedagogika stosowana. Ja na przykład, byłam dzieckiem, którego nieśmiałość nie mieściła się w żadnej z tabelek, dopiero z czasem, nauczyłam się to maskować i dziś to sie tak w oczy nie rzuca. Sama nieśmiałość, to właśnie predyspozycja, z którą da się żyć. Ale miałam też dziwny, dodatkowy defekt. Paraliżowało mnie w kontaktach personalnych z paniami ze sklepu, z ludźmi po drugiej stronie słuchawki telefonicznej, etc. A już zupełnie mniej, w kontaktach z rówieśnikami. Dostawałam pieniądze, pod warunkiem, że sama sobie kupie coś za nie, a ja wolałam raczej popatrzeć na wystawę, niż odezwać się do pani za ladą. Dzisiaj posłalibyśmy dziecko na tysiące warsztatów psychologicznych, które nauczyły by je jak pokonywać swoje słabości, ale to nie były te czasy. A może, to wtedy nie były słabości. W każdym razie, zostało mi tak. Chodzę częściej do sklepów samoobsługowych i najlepiej tych gdzie znam osobiście panie kasjerki, nie znoszę dzwonić do obcych (co innego jak to oni dzwonią, zupełnie nie wiem czemu) i przeraża mnie domofon, w tym samym stopniu, co wielka zielona ośmiornica strzelająca jadem. I chociaż się nim nigdy nie bawiłam, jak inni, to żyję i mam się dobrze. W dobie telefonii komórkowej, ogólnej technicyzacji i anonimowości, ciężej chyba nabawić się takich lęków, prościej za to wyrobić sobie naiwną ufność i umówić się na randkę przez internet z podstarzałym sponsorem. Domofon za to, niezmiennie służy do zabawy, ale dzisiaj nazywa się to dubstepem.
Chrzty odbywają się z przyzwyczajenia. A kiedyś choć bardziej dobrowolne, to niestety też nie do końca świadome, przeważnie wtedy, kiedy wychowywało się w domu przesiąkniętym lekko komunizmem. Na dobrą sprawę nikt ze mną o religii nie rozmawiał, ale kiedyś moja mama musiała przeżyć nawrócenie i postanowiła się ochrzcić, dla towarzystwa, uznała za sensowne zrobić to samo ze mną. Ja w tym nie widziałam żadnego sensu, za to dostałam książkę z dedykacją od księdza Twardowskiego, który na moje oko, to nie pisał wcale o miłości do boga, tylko nie wypadało mu się przyznać, że jest inaczej. Potem mogłam od razu przystąpić do komunii. Akurat moje przygoda z religią nie była postępowa, i skończyła się kiedy zgubiłam się na pielgrzymce z mamą. Zgubiłam się w częstochowskim kościele, wśród miliarda dewotek, które były bardziej pochłonięte poharataną twarzą matki boskiej, niż płaczącą obok dziewczynką. Może myślały, że ja tak ze wzruszenia, albo że się dokonuje objawienie. Chrzty i komunie nadal wyglądają tak samo i mam wrażenie, że nadal nikt nie uświadamia dzieciom, po co im się wkłada te garnitury, alby, wianki z drutami na głowę i inne cuda. Grunt, żeby było porządnie i na bogato. Jedyna różnicą jest to, że ja dostałam Pegasusa dla zrekompensowania mojego zdezorientowania zaistniałą sytuacją, a dzisiejsze dzieci, dostają sztabki złota, dla zrekompensowania nieporadności dydaktycznych. Faktem pozostaje to, że z rzezi niewiniątek i wniebowstąpienia, dziewięciolatek rozumie tyle co ja z mechaniki kwantowej. Czyli, jeśli chcesz wychować ateistę, ochrzcij go "dla zasady", potem zrób wielkie oczy jak na maturalnej pielgrzymce upije się z kolegami i zamiast do domu, pojedzie gdzieś w Alpy. A jak chcesz wychować katolika, to może odpuść sobie niezrozumiałe ceremonie na rzecz rozmowy i świecenia przykładem.
Dzisiaj panuje przekonanie, że zmiany są z reguły dla dzieci złe. I powinno się dostosowywać plany, do dziecka, nie na odwrót. Jak jest lepiej, nie wiem, ale ja na przykład po pierwszych trzech latach podstawówki, musiałam zmienić szkołę i nikt nie ostrzegał, że zmiana środowiska jest szkodliwa. Żeby było śmieszniej, każda moja szkoła w życiu, trwała po trzy lata. Na domiar złego, urodził się mój brat, do czego nikt mnie jakoś szczególnie nie przygotował. Nie było poradników "Rodzeństwo bez rywalizacji". W każdym razie to był przełom. No bo np, czemu ja nie mogłam w czwartej klasie iść i wracać sama ze szkoły? Czemu nie mogłam wyjść na podwórko? Dlaczego nie miałam komputera? Własnego pokoju? Własnego zdania w sprawie tak trywialnej jak różowy płaszczyk, którego nienawidziłam z całego serca? No i wreszcie czemu mój brat okazał się ważniejszy od kota którego kochałam a który trafił do innego domu?
Bo to nie była wieś, gdzie wszyscy się znali, bo płaszczyk był szczytem dobrobytu kapitalistycznego. Nie tak odległym jak komputer i większe mieszkanie. Bo mama, przyzwyczajona do lasów i pól, bała się, że ktoś mnie porwie, skrzywdzi, a jak nie ktoś, to coś. Pociąg, autobus, tornado, puste opakowanie po mleku, cokolwiek... Dziwne, że w tym samym czasie, zaczytywała się w Mastertonie, Kingu i Koontzu, a także oglądała chyba wszystkie obleśnie horrory świata, co robiłam i ja, podkradając książki i nie domykając powiek przy zasypianiu. Kota i płaszczyka nie wybaczę. Zakochałam się w najprzystojniejszym chłopcu w klasie, a oni mnie wciskali w tą żarówiasto różową polarową bombkę w stylu Shirley Temple, z beretem do kompletu. Jasne, że to kwestia podejścia rodziców, i, że pewnie inni tak nie mieli, ale jestem pewna, że to nie były czasy "partnerskiego" podejścia do dzieci, w związku z czym, jedni latali całe dnie po podwórku, inni czasem zostawali sami w domu i odgrzewali sobie obiad po szkole, a jeszcze inni zostali obłożeni rodzicielskimi traumami. Bo warsztatów dla rodziców, też nie było i każdy miał narzucone tempo życia, w zależności od tego, czy mama pracowała, czy miała za dużo czasu pomiędzy praniem a gotowaniem, na wymyślanie koszmarnych wypadków, jakie mogą spotkać cię na podwórku. Dzisiaj liczy się samodzielność, dlatego widzę czasem czterolatki biegnące na oślep przez jezdnię, ośmiolatki niańczące noworodki o 22 pod blokiem i dziesięciolatki z kluczami na szyi. Całe szczęście, mamy już od przedszkola szerokie spektrum zajęć sportowych obejmujące sztuki walki...
Ci co teraz narzekają na nauczycieli, powinni ich po stopach całować, za to, że kuratorium aprobuje indywidualne podejścia do ucznia. Czemu u mnie w szkole, żaden nauczyciel nie rozumiał, że nie potrafię skakać wzwyż, bo po pierwsze, nie będę żadną cholerną mistrzynią olimpijską a po drugie nie wolno mi było nawet po drabinkach na podwórku chodzić, ze względów bezpieczeństwa. I ja mam skakać, może jeszcze stylem nożycowym, albo na tygryska? Wolne żarty. Wykręcałam się jak mogłam, ze wstydu paraliżowało mnie jeszcze bardziej i gra w siatkówkę kończyła się dla mnie na podawaniu piłek koleżankom, którym w przeciwieństwie do mnie rosły już piersi. Nauczyciel uważał, że muszę na siłę i już, wchodząc tym samym w konflikt z moja mamą, która znalazła dla mnie genialne rozwiązanie. Było tak świetne, że sama bym chyba na to dzisiaj nie wpadła. Zwolniła mnie z wuefu. Kto by pomyślał, że to może być lepsze niż rower, albo jakieś dodatkowe zajęcia... Teraz istnieje szansa jakiegoś "przekierowania", wtedy była taktyka "uników". To tez trochę ma przełożenie na dorosłe życie, więc może nie będę znakomitym rekinem biznesu, pokonującym wszystkie przeszkody, ale też przynajmniej nie skończę jak właściciel Amber Gold.
Wracając do kwestii rodzeństwa, to o brata w sumie nie byłam nawet zazdrosna, bo jawił mi się jako takie zwierzątko domowe, z którym nie miałam kontaktu. Moje koleżanki popychały wózki ze swoim rodzeństwem szczelnie zapakowanym i drącym się w środku a ja ze swoim nie mogłam iść na spacer, bo nas porwie ufo, ani go nakarmić, bo pewnie użyje widelca zamiast anatomicznej łyżki higienicznej, wyparzonej w milionie stopni celsjusza. I farenheita na wszelki wypadek też. Raz jak pamiętam, pilnowałam go chwilę, nie wiem co się stało mamie, że zostawiła nas samych na milisekundę, ale to musiało być coś bardzo ważnego. Ta krótka chwila wystarczyła, żebym się upewniła w tym, że nie bardzo potrafię cokolwiek, bowiem mój brat właśnie wtedy postanowił sturlać się z łóżka uderzając głową w nogę obrotowego fotela. Noga była plastikowa, na szczęście, ale przekonałam się, dlaczego matki umieją w przypływie adrenaliny podnosić samochody żeby ratować dzieci. Z posturą anorektyczki dźwignęłam brata który ważył nie mało, z taką gracją jak bym od urodzenia pracowała w cyrku. Znów, dzięki postępowi psychologii, dzisiaj wiemy, że rodzeństwo powinno czynnie uczestniczyć, w miarę własnych możliwości, przy opiece nad tą młodszą częścią rodziny. Kiedyś, albo przejmowało część obowiązków, jak moje rówieśniczki, robiące kanapki do szkoły sobie i bratu i jeszcze ojcu do pracy, albo, odwrotnie, po prostu nie przeszkadzało, najlepiej odrabiając lekcje przez osiem godzin przy biurku. Teraz nawet lalki mają pampersy, nocniki, butelki, wózki z pneumatycznymi kołami i całe neonatalne wyposażenie. I tylko ciągle nas zadziwia, że piętnastolatki zachodzą w ciążę...
Dojrzewanie, właśnie. Moje dojrzewanie, to podkradanie za dużych staników cioci, wyciąganie spod szafki jej męża gazetek ginekologicznych i recytowanie z pamięci lepszych kawałków z książki Mastertona "Głód". I chociaż nikt mnie nie uświadomił, bo niektóre tematy były tabu chyba od zawsze, to przynajmniej zostało mi zapewnione tło do samokształcenia, w postaci mądrych książek seksuologów. Dzisiaj wszyscy dookoła gadają o seksie i nikogo to nie gorszy, już nawet te gazetki stały się normą, a panie w telewizji każą uczyć dzieci od najmłodszych lat dosadnego nazywania swoich narządów płciowych i mówienia "cycki" (zupełnie nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie po prostu - piersi, jak już ma tak być dosadnie). I pomimo tego szumu, tej emancypacji i wyzwolenia w wyniku rewolucji seksualnej, w szkole nadal jest PO, a edukacji seksualnej brak.
Zainteresowania można było wtedy rozwijać na różne sposoby, bo chociaż system zajęć dodatkowych dopiero raczkował, to było w czym wybierać... Był angielski, ale nie już w żłobku, tylko tak od pierwszej klasy, może dlatego, że uważano za stosowne uczyć dzieci obcych języków, dopiero wtedy, kiedy jako tako zaznajomią się z podstawami ojczystego. Była informatyka, gdzie się wcale nie logowało na FB, tylko uczyło obsługi "żółwia". Tak, Komeniusz, nie fotoszop. Poza tym, jeszcze masa różnych korektyw, rytmik, sksów. Całą resztę nietypowych zainteresowań, trzeba było sobie na własną rękę kształtować. Łatwiej za to, było dostać się do klubu sportowego i to nawet za darmo. Nie zostałam Otylią, ale pływanie było całkiem miłe i nikt sie nie martwił, że to nie higieniczne, że odpadają kafelki w basenie i że chlor jest nie zdrowy. Jeździłam też konno. Ale po tym jak koń się rozpędził w galopie i poniósł mnie gdzieś w pole, a moja mama dostała stanu przedzawałowego widząc mnie w przekrzywionym toczku na głowie i bez buta, uznałam, że na tym chyba też się nie znam, tak samo jak na obsłudze brata. Wygrywałam za to konkursy plastyczne. Nie swoje co prawda, ale miałam satysfakcję anonimową, która pozostała moją ulubiona forma spełnienia, również w późniejszym życiu. Dzisiaj zajęcia i chyba całe szkolnictwo kładzie nacisk nie na rozwój osobisty, a na ścieżkę kariery zawodowej. Im więcej zajęć tym lepiej. Im cięższe książki, tym dalej zajdziesz. Nie ważne, że jako anonimowy pracownik korporacji, który jest mistrzem w głupawym zaznaczaniu odpowiedzi na testach jednokrotnego wyboru.
Niezależność, to coś, co mamy teraz już od narodzin. Jest widoczne np w metodzie usypiania niemowlaków, polegającej na tym, że kładziemy do łóżeczka i czekamy aż skończy płakać. Kiedyś to nie było chyba takie oczywiste. Ja, po ładnych paru latach chodzenia jak w zegarku i odrabiania prac domowych, zaczynałam dostawać pozwolenie na samodzielne poruszanie się po świecie, który kończył się na pobliskich ulicach, których nie wolno mi było przekraczać o ile nie były to drogi wewnętrzne. I to było niesamowite tak stać w zimę o 18 na podwórku przez pół godziny. Czułam wolność i wiatr we włosach, więc zaczęłam podkradać mamie papierosy, których nie umiałam zapalić ani się nimi zaciągnąć. Dziś na Youtube, można się nauczyć nawet techniki skręcania jointów nogami. Odzyskiwałam także swoje prawo wypowiedzi w kwestiach tekstylnych, a jeśli nie było uwzględniane, to i tak nie szkodzi, bo nauczyłam się, że w zsypie można się przebrać z takim samym powodzeniem jak w łazience, albo że pod żarówiastym żółtym swetrem można zmieścić np koszulkę mojego brata, która idealnie sięgała ledwo za pępek, prawie jak u pań w mtv. Prawie. Ciekawe, dopiero teraz zauważyłam, że ubrania które zakładano na mnie na siłę, miały bardzo intensywne kolory i zastanawiam się, czy to się nie wiąże z tą potrzebą zapewnienia mi bezpieczeństwa. W końcu na każdej drodze było mnie widać, podejrzewam, że nawet w trakcie zaćmienia słońca. Tekstylna rewolucja, kiedyś oglądana raczej w telewizji, już nie jest taka obca. Wiem, bo widziałam gumowe szpilki dla niemowląt. A klasyczne, czarne '12 na nogach trzynastolatek, już nie dziwią chyba nikogo poza mną?
Ponieważ ja byłam pierwszym rocznikiem gimnazjalnym, to jeszcze nikt nie potrafił wtedy oszacować skali patologii do jakiej dochodzi w takich placówkach edukacyjnych. Nie biliśmy nauczycieli, ale rzucanie kredkami było na porządku dziennym, kiedy na lekcjach trzeba było powtarzać materiał z wcześniejszych lat. Dzisiaj wiadomo, że to nie było dobre rozwiązanie, właściwie wszystko dzisiaj wiadomo, poza tym, jak tą wiedzę wdrożyć w życie. Zlikwidują więc te gimnazja, znów będzie inaczej. Stosy poradników psychologicznych, pedagogicznych, dla mam, biznesmenów, dla bezrobotnych i pracujących nie pomogą nam się dostosować.
Każdy będzie uważał, że za jego czasów było lepiej. A z kolei każde czasy, to jakieś zmiany z którymi przyszło nam dorastać i to się nie zmieni. Zaczynam się bać o swoje przyszłe prawnuki, nie wiem jak poradzą sobie z parkowaniem równoległym. Śmigłowcem. Pod przedszkolem. Śpiesząc się na telepatyczne zajęcia z programowania mózgu ssaków.

wtorek, 4 września 2012

Nienawidzę nienawidzić.

Warszawiacy są dumni. Warszawiacy, nie lubią napływowego "buractwa". Ich dziadkowie w końcu, budowali to miasto. Ale gdyby Warszawiacy, zdjęli klapki z oczu, to z pewnością dostali by zawału, wiedząc, że wielu z tych, którzy je budowali, było "słoikami". Mój własny, prywatny dziadek, swoimi prywatnymi rękoma, budował swój własny blok. A był z Ciechanowa, słoik jeden. Warszawski cwaniak, znaczy Grzesiuk, też się w Warszawie nie urodził, i tylko jego ojciec był stąd. Chociaż może trzeba by sprawdzić od którego pokolenia. No, bo ile pokoleń wstecz liczy się to "słoikostwo"? I czy to się liczy, że tylko jedno z rodziców, albo może czy w linii męskiej, czy żeńskiej. Zachowujemy się, jak byśmy zapomnieli kompletnie, że i Kraków i Poznań, a nawet Płock, były kiedyś stolicami i nie tylko nam przypada prawo do narzekania na przyjezdnych wsiowych bez kultury i obycia. Dla odmiany, Warszawiaków nie lubią nigdzie. Żydów też, Arabów, motocyklistów, ekologów, egzorcystów, etc...
Żadna nowość, wiem, trzeba sobie tylko zdać sprawę z tego, czy przeszkadzają nam rzeczywiście przyjezdni, czy tylko nieudolny rząd, w tym konkretnym przypadku? Bo cofamy się chyba wstecz, odmawiając miejsc na uczelni z powodu pochodzenia, czy też zajmowania stanowisk w większych miastach. Serio, byłoby więcej miejsc pracy, gdyby postawić mur wokół Warszawy i nie wpuszczać obcych? Albo drogi byłyby równiejsze? Czy przedszkola rosły by jak grzyby po deszczu? A może z innej strony, zastanów się Warszawiaku, czy to nie miastowi, kupując importowane z Chin brokuły, szyte w Bombaju garnitury i mleko z Niemiec, nie przyczyniają się, do napływu. Bo jak by mieli perspektywy, tam w "skansenach" to może nie musieli by tu ich szukać.
Podatki powiadasz?
Im więcej podatków, tym ładniejszy ogródek będzie przed ratuszem i huczniejsze imprezy u Pani Hani "Gronkowiec-Walczy". Notabene, rodowitej Warszawianki.
Każdy ma obowiązek płacić je tam, gdzie mieszka, ale nikt nie wynalazł do tej pory metody, żeby to sprawdzić i kontrolować. Jak by tego było mało, nie ma konkretnej definicji miejsca zamieszkania, w przepisach podatkowych, a niedługo obowiązek meldunkowy, ma w ogóle zniknąć (każdy będzie wolnym bezdomnym). W/g nich można mieć tylko jedno miejsce zamieszkania i to z zamiarem stałego pobytu. Więc jeśli tylko się tu uczy? Spróbujcie zameldować się w wynajmowanym mieszkaniu. Albo przyjechać na studia, z podwarszawskiej wsi i kupić sobie własne. Nie przyjeżdżać? To będzie narzekanie, że jesteśmy zacofanym, niewykształconym krajem. Bo w Ameryce... Bo w Niemczech... Bo... Jak zwykle, nawala w podstawach poszerzanie świadomości obywateli, no bo przecież, można sobie w internecie wszystko przeczytać. A jak się nie umie, to nie ruszać się z miejsca zamieszkania. Wywalić nielegalnych imigrantów, wysłać wszystkich z powrotem do domu, zabronić rozwoju i pędzić po trupach do wolnej europy...
Obcy, nasz wróg. Kto tu siedzi w słoiku?
U nas nie ma demokracji parlamentarnej, jest tylko biurokracja paralityczna. Nic nie jest jasne i sensowne, żeby coś załatwić, trzeba wypełnić stosy formularzy, odsyłają cię od pokoju do pokoju, panie w okienkach zapytane o cokolwiek, plują resztkami ciastek z kawą, obrażone na cały świat, a wkonsekwencji i tak okazuje się, że musisz coś, gdzieś zapłacić i bez tego ani rusz...
Tak bardzo zakopujemy się w papierach, że nawet prezes PiS, zgubił nowe expose gdzieś w szufladzie i musiał wziąć to sprzed 7 lat, w którym niestety nie było nic o krzyżach i zdrajcach narodu Polskiego.
I tak na koniec...