sobota, 30 marca 2013

Inwokuj

Każdy może. A wiadomo, że uprawianie dissu za pomocą znanych dzieł, czyni go nieco mniej żenującym, więc ja też sobie spróbowałam.
Żeby mnie do sądu nie pozwali, o wygasłe prawa autorskie (no bo w końcu kto wie...), to oryginał jest TUTAJ

P.S. Tak, po inwokacji, zabiorę się za przerabianie całego Pana Tadeusza...


Polsko! Ojczyzno moja! Ty niszczysz mi zdrowie,
Ile cie trzeba cenić, ten tylko się dowie,
Kto podatki płaci. A piękność twą w całej ozdobie
Zniszczyli rodacy, skacząc po sobie.
Święty odłamie, co Jasnej bronisz strony
I w sejmowej świecisz ławie! Ty, co lud uciśniony
prawy, ochraniasz z jego wielkim Panem!
Jak dziecku, jawisz mi się fundamentalnym Iranem,
(Gdy od bezdzietnej matki pod Twoją opiekę
Trafia jej wola, podnoszę powiekę
I zaraz mogę u Twych świątyń progu
Złożyć się w ofierze, na płonącym stogu),
Czas by odświeżyć Demokracji łono.
Tymczasem ona pozostaje utęsknioną.
Ograniczyć wydajność tych użytków zielonych,
Szeroko przy Wiejskiej rozciągnionych;
Klerykalne kieszenie, karmione dobrem rozmaitem,
Wyzłocić pszenicą, i posrebrzyć żytem;
Iść gdzie dyskusja argumentem biała,
A każda opinia subiektywną emocją nie pała,
Narazie wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą
Po jej dwóch stronach dworskie błazny siedzą.

czwartek, 28 marca 2013

ss.o.s

Nicolas d'Estienne d'Orves, Sieroty zła, W.A.B, 2009

Nazistowskie danie, przyrządzone w stylu historical fiction, podane po francusku i przyprawione lekko powieścią szkatułkową.
Składniki.
Głównym na pewno jest niezabliźniona i wciąż gorejąca rana po trzeciej rzeszy, plus wszystko co ze sobą niosła. Szczypta holocaustu i kopa faszystowskiej antropologii. Na koniec, odrobina wymieszanych powojennych pokoleń, dla kontrastu zestawionych z potomkami zbrodniarzy.
Wstrząsnąć nie mieszać.
Nie mieszać, bo narracja prowadzona w trzech epokach jednocześnie, dodaje tylko pikanterii. 1938, 1987, 2005.
Sposób podania.
Przepleć niezbite fakty, z sensacyjną historią rodem z Kodu Leonarda i subtelnie wymieszaj ze schematyczną czkawką wnuków haniebnej historii.
A bez metafor, młoda dziennikarka, po przejściach, zostaje oddelegowana do prześwietlenia pewnego ekscentrycznego hobbysty. Vidkuna Vennera. No nie przypadkiem, ma tyle "v" w inicjałach, więc jak nie trudno odgadnąć, jego hobby to nazistowski reżim. Kolekcjoner. Jednak raczej nie z takich jak Lemmy Kilmister z Motorhead, bo ten drugi nie znał córki Himmlera. W każdym razie, im bardziej młoda Anais (francuzka, w rozciągniętym swetrze i z papierosem w ustach) zgłębia historię owego pana, im bardzej daje się w nią wciągnąć, tym bardziej zarysowują się między nimi skandaliczne analogie. Ona, żydówka z tajemnicą, on, tajemniczy z "białym pochodzeniem". Każde, ma się czego wstydzić i co ukrywać, z tym, że jedno z nich, na pozycji mentora ma większą pewność siebie. Które? Autor zgrabnie cały czas grając narracją, miesza ich role. Kat jest oprawcą, oprawca katem. W miejscach gdzie uprzedzenia mogły by brać górę, chłodzi temperaturę i przypomina nam, że za historię, odpowiedzialni sa jej twórcy, nie spadkobiercy.Miesza się wszystko, fakty z fantazją, niedopowiedzenia z teorią  i sumienie z wpojonymi zasadami.
1938 - fascynujący proces ewoluowania przekonań nazistów, połączony z biernym ich wpajaniem w ramach propagandy, przedstawiony oczami młodziutkiej Leni Rahn. Odniesień do Dantego sporo.
1987 - Cień wydarzeń z czasów hitlerowskich i niepodważalne świadectwo przetrwania ideologii, tym razem zobrazowane za pomocą obciążonego przeszłością komisarza policji Gilles'a Chauvier'a. Studium uprzedzeń i konfliktów, wywołanych czasem przeszłym.
2005- Młoda dziennikarka, zestawiona kontrastowo ze spruchniałym a do tego znienawidzonym systemem wartości, musi jakoś odnaleźć się w poszukiwaniu prawdy, jednocześnie odkrywając sekrety własnej przeszłości. Ciężar z jakim obecnie się mierzymy i skrajność w zajmowaniu zdania na jego temat, oraz odbiór reszty społeczeństwa, jest odmalowany w społeczeństwie francuskim. Oni cofają czołgi, my je pchamy, dlatego u nas nikt nie napisze tak skomplikowanej powieści o tak wielu spojrzeniach na temat jednocześnie. Szkoda.
To wszystko, plus kunsztowna nadinterpretacja i fantazja autora, żywa akcja powieści i wiarygodność historyczna, stwarza iluzoryczne poczucie zagrożenia. Sześćset stron, czytane cały czas z myślą "a co jeśli?" potrafi utrzymać w napięciu. I to nie jest napięcie spowodowane prawdopodobieństwem istnienia czwartej rzeszy po drugiej stronie księżyca, jak mogłoby sugerować określenie "historical fiction". Do tego, strasznie porusza mnie dokładność autora. Coś jak Sapkowski i jego 200 stron przypisów, na 150 stron książki, plus opisy broni i jej działania. Tu nic nie jest niedopowiedziane, jeśli tylko miało miejsce. Chociaż, d'Orves pisze tak, że uwierzysz mu nawet w istnienie aryjskich praludzi, chowających się po zaśnieżonych jaskiniach. A jeśli nie uwierzysz, to przynajmniej zmusi cię, tak jak mnie, do zgłębienia tematu, zbadania zdjęć, odcisków, źródeł, zmusi cię, do wytaplania sie w tym błocie, w celu wyciągnięcia własnych wniosków. O to właśnie chodzi w książkach.
Echo niesie historię lebensbornów, mistyczną wędrówkę i dążenie do ideału. Zatracenie w złudnych ideach, wczoraj, dziś i jutro. Dodaj "gdyby" i cała twoja ideologia legnie w gruzach...

No dobra, kawał fajnego sci-fi też tam jest, co tu dużo ukrywać.


środa, 27 marca 2013

www.życie.pl/login

Najbardziej lubię czytać, o tym jak Fejsbuk niszczy w ludziach pozytywne wartości. Jak by kto pytał, to czytam oczywiście na Fejsbuku.
Gdzie tu sens? I co to za wartości, które można zabić głupiutkim portalem społecznościowym?
Na moje niedowidzące oko, zakładające omylność opinii, to taki portal jest jedynie medium. Takim jak kiedyś były gazety, ziny (czy ktoś jeszcze pamięta, ręcznie bazgrolone gazetki świadomościowe?!), audycje radiowe, kółka dyskusyjne, oazy, zebrania lokatorów. Tylko w bardziej zmasowanej formie. I tu znaczenia nabiera powiedzenie, że "teraz się kogoś usuwa z listy znajomych, zamiast po ludzku zrzucić ze schodów". To ma sens.
Czytając anonse w gazecie codziennej, trollujący czytelnik, zmuszony był jedynie do zagotowania się ze złości przy porannej kawie i stłumienia w sobie negatywnych emocji. No oczywiście, że przez byle błąd ortograficzny, czy literówkę, mógł roztrzaskać ten swój kubek o podłogę, ale to był jego kubek i jego plama na wykładzinie a nie mołotow zawiści rzucany na forum publicznym. Tym samym, nie przyczyniał się do istnej fali dyskusji na marnym poziomie, które zaczęły się od określenia "tą książkę" a skończyły na słowniku wyrazów wulgarnych w pełnym przekroju.
Moja babcia, była wzorowym przykładem retro-trolla z klasą. Dostawała od jakiegoś amanta listy miłosne naszpikowane błędami, więc czerwonym długopisem podkreślała wszystko co było nie tak i odsyłała na adres nadawcy. Nauczyciele...
W każdym razie, wtedy każde wyjście, niosło ze sobą widoczne konsekwencje. Ciężko byłoby nie zauważyć, że ktoś zrzucony ze schodów, ma złamany kręgosłup. Odlajkowanie, czy usunięcie kogoś z tej nic nie znaczącej listy znajomych, w zasadzie nie niesie ze sobą żadnych konsekwencji. Widocznych.
Bo gdyby się nad tym dłużej zastanowić, to pogłębia tylko przekonanie, że nie ma ludzi niezastąpionych i rodzi paradoksalne przywiązanie do nietrwałości. Jak można się przywiązać, do czegoś nietrwałego? Bardzo prosto, wystarczy się przyzwyczaić, do bezwysiłkowych relacji i uzależnić od nich, jednocześnie unikając tych, wymagających od nas więcej energii. Przy czym, ja nie mam nic do niezobowiązujących znajomości, jest jednak pewna różnica pomiędzy nimi a znajomościami pustymi. Te drugie polegają na zaakceptowaniu zaproszenia i wymieniania się kliknięciami Lubię to, zamiast słów. No dobra, w bardziej zaawansowanej formie, można też czasem napisać jakiś komentarz w postaci równoważnika zdania. Raz na miesiąc. To w kwestii interpersonalnej. Nie jestem pokoleniem internetu. Stały dostęp do sieci, miałam dopiero w liceum. Owszem, jak mi panowie podciągnęli kabelek, to nie spałam dwa tygodnie i co się naoglądałam, to moje. A potem mi przeszło. Nie używam określenia wirtualna rzeczywistość, bo dla mnie rzeczywistość, jest tylko jedna i na pewno nie zamknięta w 21 calach. Serwisy informacyjne uważam za taką pocieszną wersję bulwarówek i czytając nagłówki, wyobrażam sobie małego bosego chłopca z dzwoneczkiem i naręczem gazet, na rogu ulicy, krzyczącego "Dziwne zainteresowania posła PiS! Tylko dzisiaj!". A te wszystkie Kwejki, śmieszą mnie przeważnie tak bardzo, jak slogany kibiców wysprejowane na murach stadionów. Używam internetu jako nośnika, tak samo jak papieru na przykład i nie znoszę internetowych znajomości bez podłoża realnego. Może dlatego moich wartości Pan Zuckerberg nie unicestwi. I żeby nie było, że jestem może zacofana i stoję w miejscu jak ten chrześcijański słup soli, bo wszystkie moje New Age Liberalne poglądy wezmą w łeb - to bardzo lubię pisać maile. Nie pachną co prawda papierem, ale mieszczą więcej zdań niż sms i można na nie czekać, a nie mieć na wyciągnięcie ręki. Niestety, takich co podzielają ten pogląd jest mniej więcej tyle samo, ile z zachwytem mogłoby ze mną gapić się na dźwigi pół dnia.

Może zamiast tych wydumanych manifestów i krytykowania FB, na FB, zacząć sobie rozważniej dobierać znajomych, zamieniając tych nierzeczywistych, na takich z krwi i kości, których można czasem wrzucić w śnieżną zaspę, bez lajkowania. To tak a propos, tej pięknej białej wiosny...




czwartek, 21 marca 2013

Szmaty, ogień i Słodowy.

Czyli nowe ekspozycje w Zachęcie, obejrzane okiem Lilou.
www.zacheta.art.pl




Szmaty, to "Splendor tkaniny" i oczywiście, że nie zabrakło Pani Abakanowicz. Założenie całkiem fajne, bo pokazuje jak wszechstronnym medium są tkaniny. Chociaż zupełnie nie wiem, czemu były to w większości dywany. I jak rozmaity przekaz, może nieść taka przysłowiowa makatka. Od bitwy pod Grunwaldem (tu może rozmiarem nieco od makatki ściennej odbiegało), przez Oświęcim aż po gustowny dywanik jak żywcem wyjęty z cygańskiego vana pod blokiem, tyle, że z rzutnika. I z joystickiem. Bo wzorkami można było nap..., grać znaczy, w Galagę. Mieli pegasusa? To wiedzą.Wracając do tych bardziej "analogowych szmatek". Już sama technika ich wykonywania i misterne tkanie to coś zachwycającego. Na tyle zachwycającego, że zainspirowało niektórych twórców, do posłużenia się schematem tkaniny, splotem ale przy wykorzystaniu surowca, który z materiałem na pierwszy rzut oka nic wspólnego nie ma. Jak na przykład drewno, albo wycinki z gazet. Jestem pełna podziwu, dla wykonania i cierpliwości tych wszystkich ludzi. Osobiście, bez wiadra melisy i kartonu papierosów, nie jestem w stanie nawet pół skarpetki zrobić na drutach...
Rzemieślnicy jak widać, nie wymierają, tylko przenoszą swoją sztukę na salony. Po dywanach już się dzisiaj nie zasuwa bez kapci. Teraz się je ogląda w nowoczesnych galeriach i to bez żadnego macania eksponatów!




"Kilka praktycznych sposobów na przedłużenie sobie życia", czyli rzemieślnictwo po raz kolejny, co oznacza, że poziom szacunku u
Lilou wzrósł o kolejne 100 punktów.
Najpierw magia kina. W czasach kiedy teledyski kręci się telefonem a film można nagrać komputerem, to musi być niezły szok. Maszyny animujące kilka papierków z obrazkami, oraz ekrany przedstawiające grę cieni, to dzisiaj relikt minionych lat. Niewątpliwie wzruszający, dla tych, którzy usiłują jeszcze czasem przy lampce, robić rękami króliczki na ścianie i nadal podziwiają Myszkę Miki z lat trzydziestych. No, czyli dla mnie. Zabawki optyczne, ruchome obrazy, i ty możesz zostać animatorem rzeczywistości. To tylko część pierwsza, dalej jest jeszcze lepiej.Co wyjdzie z połączenia animacji, rzemieślnictwa, majsterkowania i perpetuum mobile? Oczywiście, że Adam Słodowy. Nie jego dotyczyła ta wystawa, ale na pewno był dla niej natchnieniem, ponieważ można było sobie na słuchawkach pooglądać Pomysłowego Dobromira. Serio. To znaczy, w moim wypadku, można tam było na podłodze pod ekranem, zostawić dziecko i iść obejrzeć w spokoju resztę. O ile we wcześniejszej części, energia ludzka, była ważnym czynnikiem, o tyle tutaj, można się bez niej obejść. Rysujący żagielek na trzech kółkach, napędzany dmuchającymi wiatraczkami, ostatecznie potrzebuje tylko jednego ludzkiego palca, do włączenia zasilania wiatraków. Nie to mnie jednak zafascynowało. Siedziałam na ławeczce z rozdziawioną buzią, przez pół godziny oglądając film, w którym co chwilę toczyła się opona, coś się spektakularnie podpalało (wybuchało, płonęło, żarzyło), przewracało, kręciło, spadało, jechało i to wszystko samo tak!
Film stworzony przez duet Petera Fischli i Davida Weiss, w 1987 roku. Przedstawia perpetuum mobile właśnie. Chociaż ja bym to nazwała wielkim torem przeszkód w ujęciu sensacyjnym z fizyką w roli głównej. Po dziesięciu minutach, zaczynasz po prostu kibicować oponie w napięciu czekając aż potoczy się dalej. Dopełnieniem był, puszczany równolegle materiał obrazujący wykonanie owego toru. Nazwałam go "Dwaj faceci i krzesło". A to dlatego, że przez dobre 20 minut ćwiczyli różne kąty upadania, tak żeby oparcie, wprawiło w ruch balonik, nie tylko urocze, ale również świadczące o wspomnianej wcześniej cierpliwości. Szacunek Lilou wzrósł do poziomu kulminacyjnego i zaczął wylewać się słowotokiem.
Rzeczy, tak pozornie jednoznaczne, zostają włączone przez człowieka, do zupełnie innego scenariusza, w którym z kolei mogą żyć własnym życiem. Możemy je nieskończenie ustawiać, ale i tak istnieje ryzyko, że przewrócą się nie w tą stronę. Jak bardzo człowiek zdolny jest animować i konstruować rzeczywistość i jaki ma przy tym margines błędu? Zrób to sam, czyli filozofia majsterkowania.
Jeśli kogoś zachęciła krótka i rzeczowa recenzja filmu "o oponie", to nie szukajcie na filmwebie, bo to kino niszowe... Jest o tutaj, wersja oficjalna, nie ta reżyserska:
THE WAY THINGS GO

Zdecydowanie lepiej jednak wybrać się osobiście, a potem wrócić do domu i zacząć szyć dywan ze ścinków, konstruując jednocześnie tor przeszkód dla piłeczki i kota włącznie.

czwartek, 14 marca 2013

Gang. Bang!

Łukasz Gołębiewski, Bandyci Rodriguez, Jirafa Roja, 2013

Zacznijmy od tego, że gdyby Tarantino pisał książki, to mógłby zrobić adaptację filmową tej właśnie.
(sprostowanie, dla tych którzy nie załapali - gdyby, Tarantino, pisał tak samo genialnie jak robi filmy, to po przeczytaniu książki, postanowił by zmienić zawód, na właściwy. Złudne. Jasne?)

Oczywiście, że Meksyk. Jasne, że są wulgarni. Kanon literatury Disorderyzmu. Następne stwierdzenie powinno brzmieć - piją. Nie tym razem. Teraz bohaterzy odurzają się chwilą. Ćpają życie. Po krawędzi stołu.
Bliźniaki. Morderczo, bezwzględne i zepsute. Śmierć, grabież i wieczne poszukiwanie swojego miejsca, mają w genach. Ona, uzbrojona w Colta Pythona, urodzona jako pierwsza i wyemancypowana z pod wpływu brata, jest diamentem wśród postaci kobiecych, ciosanych przez pióro autora. Idealnie, fatalna i anarchistycznie autodestrukcyjna femme fatale. Kto czytał Xennę i całą resztę, ten zrozumie. To samo, robi w książkach Horwath. Schemat bohaterek takich powieści trafia do mnie niezwykle. Są bystre, inteligentne, a jednocześnie przeżarte na wskroś czymś plugawym, co ubrane w literki dodaje im tylko uroku. To Rosita. Kradnie, zabija, od niechcenia. Pieniądze i wartości materialne nie mają dla niej znaczenia, a jednak oddaje im się bez reszty. Nie wbrew sobie. Na przekór. Bo życie jest na przekór, śmierci. Kultu tego rodzeństwa.
Richardo. Brat bliźniak noszący za paskiem S&W kalibru 44. Żyjący w kodeksie gangstersko rycerskim, marzy o śmierci w chwale. Coś na granicy odstrzelenia ręki od walizki z koką, a bohaterskim zasłonięciem Rosity własnym ciałem. To drugie chyba nawet bardziej. Bo kipi aż od więzi przesiąkniętej kazirodztwem. Richardo się nad tym nie zastanawia. On robi, nie gada. I nie lubi niegadania innych.
"Robię się zły, Pedro, kiedy milczysz. Wiesz, co robię, jak jestem zły? Wiesz co? Kurwa, zaraz się przekonasz."
To może nie trąci Tarantinem?
Akcja jest zbyt krótka, żeby o niej pisać. Jest natomiast spektakularna, czego o okładce powiedzieć nie można. Właściwie, to nawet szkoda mi tego jak treść, psuje oprawa graficzna. Coltów nie uświadczysz, a szkoda.
Porównują ta książkę, do Kerouaca i jego powieści drogi. Błędnie moim zdaniem. To powieść trwania w jednym miejscu. W Meksyku, Wśród dragów, przemocy i całego syfu. O odnajdywaniu siebie w tym wszystkim. Wypracowaniu metody na życie. Tu przychodzisz na świat, bliźniaczo, w brudzie egzystencji. Rośniesz, bliźniaczo, piętnowany otoczeniem zepsutym i prymitywnym. Dorastasz, kształtowany przez proste, umrzeć albo przeżyć, bliźniaczo. I wychodzą z tego dwie, odmienne postaci, dusze. Przez kontekst płci? Kontekst bodźców zewnętrznych? Co sprawia, że Rosita, tylko na pozór, utrzymuję poprzeczkę tak nisko jak Richardo? Dlaczego jednocześnie dla Richarda, najwyższą poprzeczką jest honor utożsamiany z siostrą?
Bunt, brud i przekraczanie granic.
Czyli nic dziwnego u Łukasza, a jednocześnie świeżego, bo wszyscy trzeźwi.
Przeczytałam w jeden dzień. To mnie martwi. Płodny i dobry autor, pisze genialnie i krótko. A genialny, płodzi długo i dobrze.




wtorek, 12 marca 2013

Byłam pacyfistką...

Cel snajpera, Chris Kyle; Scott McEwen; Jim DeFelice, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 2012

Znienawidziłam tego gościa od pierwszego użytego słowa - dzikusy. Nienawidziłam przez trzy strony. Później mogłam zostać jego nową żoną, a poprzednią zlikwidować, za brak zrozumienia, jak dzikusa, wyeliminować.
Chciałabym napisać o tej książce zupełnie apolitycznie, co będzie wyzwaniem nie łatwym. Zacznijmy od bohatera, chociażby.
255 trafień w Iraku, 160 potwierdzonych przez Pentagon. Cztery misje. Faludża. Diabeł z Ramadi. Najskuteczniejszy snajper US. To już tak wyświechtane określenie, jak jego ulubiona czapka. I tak - pisze o tym, bo zginął.
Fatalnie zginął. Jednocześnie przemycając do własnej legendy ziarnko przestrogi. Wojna nie tylko nie nadaje się dla małych dziewczynek, ale także dla dużych chłopców o rozumku małpki.
Chris Kyle umarł zastrzelony na własnym terenie, przez żołnierza, któremu usiłował pomóc w wyjściu ze stresu pourazowego. Czemu na strzelnicy? Nie wiem. W zrozumieniu, nie pomogła mi także ponowna lektura. Po prostu. Dla jednych musi być czarne i białe, podczas gdy drudzy, grzeja za przeproszeniem, tyłki w domu. Tyłki w odcieniach szarości.
Bo o tym jest ta historia.
Młody kowboj z Teksasu, czuje nagle, że musi stanąć po stronie jakiejś idei. Postanawia więc, goniony farmerskim patriotyzmem, zaciągnąć się do SEALS-ów. Ładne. U nas też funkcjonuje, Tyle, że w teorii. Każdy odda życie za kraj, ale tylko na głos. Bo służby wojskowej, to już dawno nie mamy, co jest świetną wymówką, dla prawicowych patriotów inteligentów. "Ja bym poszedł, ale ekonomik..." A Kyle? On jak w amerykańskim śnie, poszedł, zrobił, wytrzymał, dotarł do celu. Może kłód mu pod nogi nie rzucał kraj? Jasne, o ile kłodą nie jest bieg po 72 godzinach bez snu, jedzenia i z ciągłą presją nad głową, plus zimny prysznic.
U nas na przykład, można zostać marynarzem nie stawiając nawet nogi na byle kutrze rybackim. No ale po co komu praktyka. Liczy sie w końcu nastawienie psychiczne.
To właśnie ono, w tej książce mnie przeraziło. Na początku. Wrogiem może być uzbrojony po zęby "dzikus", ale, zgodnie z realiami, również ciężarna kobieta a także niemowlę.
Szokujące. Wywołujące ludzki, zupełnie naturalny sprzeciw. Ale jednak prawdziwe.
To nie jest pierwsza wojna światowa, kiedy żołnierze na linii frontu grają w karty z wrogiem, z nudów. Należy uświadomić sobie różnice kulturowe i mentalne. Ułatwia nam to pierwszy rozdział tej książki.
Byłam pacyfistką. Byłam alterglobalistką. Byłam... Ale tylko krowa się nie zmienia.
Chris pisze, mówi, szczerze i przekonuje mnie. Nie do nienawiści, nie do zła. Przekonuje mnie do swojej racji, do swoich przekonań i do idei która mu przyświeca.
Jasne, że widać chłopca naładowanego testosteronem, z upływem stron jednak, zmienia się, nabiera pokory. My możemy ochłonąć razem z nim.
Jest banalnie, bo mit żołnierza jest banalny. Nie znaczy jednak, że zupełnie bezwartościowy i wydumany. Mamy surowe wychowanie, adrenalina, od dziecka wpisana w schemat. Ale czyż nie tacy powinni być żołnierze? Nie każdy może być filozofem-psychologiem. Co by się stało, gdyby nagle saper, zaczął rozważać, czy lepiej ich wysadzić czy może nie. Nie może. On ma nie wysadzać i już. Kto by to nie był , jego zadanie jest proste i czarno białe. Filozofować, możemy my, którzy nigdy nie poczuli jak to jest żyć w pozycji snajpera na zaimprowizowanym z łóżeczka niemowlęcego stanowisku, przez dwa tygodnie. O sucharkach i wodzie.
Kyle nie tylko strzelał. Co mogłoby niektórych zdziwić. Tam się nie tylko morduje innowierców broniących ropy. Był też nawigatorem, zwiadowcą, taktycznie przeszkolonym na wskroś. Krótko mówiąc, nauczył się robić. Szybko i dobrze. Tak przeszkolony mózg pracuje inaczej. Akcja reakcja i jeszcze analiza przed tym. Co nie znaczy, że ten, przez niektórych pewnie nazywany, robotem na usługach, pan, działał kompletnie automatycznie. Pełno w tej książce refleksji, zadumy i dylematów. Ale na szczęście są one uzupełnione objaśnieniem autora, dlaczego postąpił tak a nie inaczej. W skrócie - dlaczego nie można zlitować się nad matka z dzieckiem, obłożoną trotylem.
On ci to wyjaśni. I uwierzysz mu. Bo każdy w głębi duszy potrzebuje czerni i bieli, ale nie każdy umie to przyznać. Plus żona w tle. Niezła presja.
Szkoda, że tak krótka. Bo książkę połknęłam szybciutko. A wniosek?
Gdyby wszyscy przyjęli teorię pokoju, wyginęli byśmy już jakieś 200 lat temu.

środa, 6 marca 2013

Złe sentymenty

Alkohol, prochy i ja, Barbara Rosiek, Mawit Druk, 2006

Tytuł robi swoje, ale powinnam jednak trzy razy przeczytać nazwisko z okrzykiem "To TA Rosiek!", po czym odłożyć grzecznie z powrotem na półeczkę.
Rzadko cisnę, ale teraz się nie zawaham. A było to tak...
Pani Basia, wystartowała dobrze. Któż nie czytał jako dzieciak Pamiętnika narkomanki, zaraz po fenomenalnych Dzieciach z dworca ZOO i nieco infantylnym, ale bajkowo mistycznym Ćpunie (tym Burgess'a a nie tym Burroughs'a). W kanon tej młodzieżowej literatury wpisała się idealnie i błędem było wkraczanie w dorosłą filozofię za pomocą grafomanii. Albo może to ja popełniłam błąd, spodziewając się przepoczwarzenia z niekochanej nasto-narkomanki w doświadczoną przez życie, świadomą kobietę. Ta pani przeżyła absolutne spektrum cierpienia związanego z autodestrukcją. Pytanie tylko, dlaczego ktoś uznał, że warto to wydać. W ośmiu odsłonach. Plus tomiki poezji...
Była alkoholiczką, narkomanką, schizofreniczką, niedoszłą samobójczynią, pacjentką hospicjum i dostała za to Srebrny Medal Cambridge. Jako jedyna, mam wrażenie - wpiszcie w google...
Gdybym była złośliwa, cała recenzja sprowadziła by się do jednego zdania, "Książka o wołaniu o pomoc i nieudolnym zwracaniu na siebie uwagi, z powodu zaburzeń powstałych w wieku wczesno dziecięcym. Koniec". Pech chciał, że nie jestem, więc prześwietlałam tą pozycję na wylot w poszukiwaniu drugiego dna. Nie znalazłam.
Znalazłam za to, taki wniosek, że własne cierpienia i krzywdy, przelane na papier w ilości zbyt przytłaczającej i z uniwersalnym a nie indywidualnym ładunkiem emocji - męczą. Są też nie zrozumiałe dla innych a jedyne co ze sobą niosą, to tylko odbarwione przemyślenia przekute we frazesy i wyświechtane komunały. Co to jest indywidualny ładunek emocjonalny? Proste. Miał go Kafka pisząc Proces, Burroughs pisząc Nagi lunch, Witkacy tworząc Niemyte dusze i wielu, wielu innych. Miał to nawet nasz rodzimy Tomasz Piątek w Heroinie. Żadna z tych historii, nie była taką którą usłyszałbyś od pana Miecia spod monopolowego, chociaż ich autor mógł upaść tak samo nisko. Miały charakter, zabarwione osobowością twórcy, wciągały w senny koszmar lub przemycały atmosferę podniosłego eksperymentu. Cokolwiek, byle tylko nie kolejna opowieść o porannym delirium i ćwiartkach w kredensie. Biografię można napisać raz, później tego schematu już nikt nie "kupi".
Gdyby to jeszcze było napisane specyficznie szorstkim i wulgarnie prostym językiem, mogło by zyskać styl. Niestety.
„A jutro od nowa się uchleję codziennością i obudzę się z kacem życia”
Przy czym określenie "kac życia" przewija się na 162 stronach, przynajmniej ze sto razy...
Chciałam coś wyciągnąć z tej historii, dotknąć autorki od innej strony. Czytając, miałam cały czas nadzieję. Skończyło się jednak na seksie bez ubrania, co prawda, ale pod szczelną kołdrą. Dokładnie tak. Odziera swoja duszę z ubrań rzeczywistości, po to, żeby przykryć ja za chwilę moralną i stonowaną pierzynką. Do mnie to nie trafia.
Przekopałam literaturę autodestrukcji i biograficzne dzienniki degeneratów wzdłuż i wszerz. Pani Rosiek jest w tym gatunku kimś takim jak Paulo Coelho.
Największym rozczarowaniem i katastrofą, jest chyba to, że koniec końców, wytrzeźwiała. Porządnemu pisarzowi nie przystoi.

P.S Przed użyciem zapoznaj się z treścią wikipedii, bądź skonsultuj się z Freudem lub najbliższym psychiatrą, gdyż każdy przejaw nadmiernego epatowania poczuciem niezrozumienia i brakiem miłości zagraża twojemu życiu lub zdrowiu.

wtorek, 5 marca 2013

Do kotleta



The less people eat , the more Babylon fall
To mógłby powiedzieć Bob Marley, ale nie zrobił tego.

Ja ci powiem, że ludzie z pustym żołądkiem, to tworzą wielką sztukę. No popatrz na van Gogha, nie? Jak byś mu dała kanapek, to on by może wcale nie był taki mistrz. Po szynce, może tak na równi z Wyspiańskim. No Wyspiańskim. Tym, co to kolorowe kredki ścierał na kartonach. Ciekawe, co? Że tak kalorie się na percepcję przekładają. Podasz mi sól?
Z resztą wiesz, geniusze to nie mają czasu. A jak mają, to nie na jakieś jedzenie zmarnowany, na przeżuwanie, trawienie, degustację. Jak by Kopernik jadł regularne pięć posiłków, to byś dzisiaj się bała na wakacje dalej pojechać, że się niby może świat tam skończy, czy co gorszego. O! Albo Newton. Czy ty sobie wyobrażasz co by było, jak by on ten sad jabłkowy ogołocił, z głodu? Nie no, nie mógł się najeść przepiórek wcześniej, kochana, bo to facet był przecież, najedzony to by zasnął pod tym drzewem. Żony filozofów, mają bajeczne życie, mówię ci. No dobra, może nie do końca, ale w kuchni to one na pewno nie przesiadują. Nawet sobie wyobrażam, że same mają wąskie talie. W końcu ile taki filozof może zarabiać, co? Pyszne te buraczki, to z miodem?
Popatrz na pisarzy. Co lepszy, to pił. Albo ćpał. Ale żeby jeść? Nie wydaje mi się. Nie, Gessler nie jest pisarką, nawet nie ona tę książkę napisała. Gdyby Rabelais, siadał przy suto zastawionym stole, to by nie powstał nigdy Gargantua i Pantagruel. Ach nie wiesz. Nie szkodzi, tam przez dwa tomy nic tylko jedzą, piją i uprawiają seks, załatwiając potrzeby fizjologiczne gdzie popadnie. Poważnie! No, tylko głodny by na to wpadł, bo mu podobno chleb na myśli. A Hemingway na przykład, to co? Z resztkami jedzenia wplątanymi w brodę i tłustymi paluchami po maszynie do pisania sobie tak beztrosko stukał? Lepiej, Collodi piszący Pinokia, co mu do głowy przyszło, że wieloryb może kogoś połknąć? Ty na prawdę myślisz, że ludzie takie rzeczy wymyślają po obiedzie? Daj tu bliżej ten półmisek z pieczenią.
Nawet aktorów to dotyka. To znaczy, dotykało kiedyś. Od razu, wiesz, po jakości filmów widać. Jak Chaplin buta zjadał, to symbolikę każdy rozumiał, prawda, tylko nikomu do głowy nie przyszło, że może on by tak udziec jakiś zrobił, czy tam żeberko. Teraz taką gażę w tych Holiłudach dają, ho ho. Jak oni mają dobrze grać, ja się pytam? Jak taki jeden Pitt z drugim Goslingiem, tylko na przerwę w zdjęciach czekają i na ten catering z Hiltona. U nas to samo. Myślisz, że dlaczego Karolak tak tyje. Kiński przepijał każdy grosz, na jedzenie mu brakowało i popatrz, jakie Nosferatu wyszło. Gdzie tam Pattinsonowi do niego. Nie, nie chcę, Pattinsonowi mówiłam, temu ze Zmierzchu. Albo dobra, jednego chcę, z czosnkiem te patisony?
Więc sama widzisz, teraz. Tak dookoła o tych narkotykach nie, w szołbiznesie trąbią. Jakie narkotyki? Przecież to jedzenie niszczy sztukę. Co ja mówię, świat niszczy, ludzkość! Te żony, za grube, porzucone, te dzieci wyhodowane na batonach! Gdzie zdrowo, no co ty za głupstwa opowiadasz, zdrowo jeść? Otręby, wiórki, trociny? To myślisz, że jak tak chłopa nakarmisz sałatą, to będziecie szczęśliwi pewno? Do polityki już też dotarło zagrożenie. Nie wierzysz? A te papryki, cebule, gmo... Spożywanie pokarmu, to groźny nałóg jest i nie ma co tu bagatelizować. Zdelegalizować, w imię pożytku społecznego oraz szerzenia kultury.
Będziesz jeszcze jadła te ziemniaki?

poniedziałek, 4 marca 2013

Andersen się nie przewraca.

Dziewczynka, która za bardzo lubiła zapałki, Gaetan Soucy, Noir Sur Blanc, 1998

Mam z tą książką niemały problem.
Kiedy mnie ktoś pyta, o czym właściwie jest i dlaczego ją tak ubóstwiam, to pozostaje mi tylko wzruszyć ramionami. Nie dlatego, że nie mam pojęcia, czy może kompletnie nie rozumiem, po prostu nie wiem, jak wytłumaczyć, że apokaliptyczne studium psychopatologii, ze szczególnym uwzględnieniem wpływu środowiska na chłonny jak gąbka umysł, niewinnych i inteligentnych dzieci fascynuje mnie do głębi. Rozumiecie teraz? No właśnie...

Jak napisać świetny horror, przyprawiony groteską i wzmocniony suspensem, jednocześnie unikając wydeptanych ścieżek gatunkowych? Trzeba być francuskojęzycznym Kanadyjczykiem, po filozofii i fizyce, trenującym kunszt literacki na rozprawach naukowych dotyczących Kanta. Już z samego życiorysu, można by sklecić niezły horror. Pan Soucy, napisał kilka książek, ale nie dowiemy się chyba nigdy, czy są tak samo rewelacyjne, ponieważ mieszkamy w Nibylandii i nasze wydawnictwa nie zauważyły potencjału, który odkryło pół świata. Pomyśleć, że to dla tych kilku egzemplarzy Lilou postanowiła kiedyś przebrnąć przez internetowe lekcje Francuskiego, prowadzone przez Kasię Hołowczyc...
Teraz wejdźmy w książkę. Historię z pierwszej ręki, opowie nam na początku, chłopiec. Jeden z dwóch chłopców właściwie. I nie wiadomo który jest bardziej niedorozwinięty umysłowo i emocjonalnie. Ponieważ streszczenie tej opowieści, to zadanie bardziej niż karkołomne a zdradzanie jej szczegółów z kolei karygodne, to po krótce tylko. Odizolowana posiadłość, zapyziała wieś, schemat, stereotyp, uprzedzenia. Tam właśnie dorastało rodzeństwo, w patologii. Na początku umiera tatuś. Zły tatuś, pijany tatuś, jedyny tatuś jakiego kiedykolwiek znali, a o miłości wiedzieli nie wiele. Trzeba zdobyć trumnę. W umyśle zacofanej sieroty, nie ma miejsca na żal. Jest zadanie - wykonać. Jeden z nich wyrusza do miasta, z garbatą szkapą, która tyle samo o społeczeństwie i obyczajach wie, co ciężko nierozgarnięty chłopiec. Cała reszta, pozostaje filozoficzną rozprawą z niespodziewanymi zwrotami akcji. Niespodziewanymi i koszmarnymi, bo przy całej tej ciężkiej oprawie, jest to jeden z lepszych psychologicznych horrorów, bez porównania z dziewczynką ze studni. Rzeczona rozprawa, mogłaby być natomiast, jak ta o Kancie. Analogie? Może nie, ale wpływy na pewno.
Fenomeny. Czyli percepcja, umiejscowiona w czasie i przestrzeni z jednoczesnym ograniczeniem możliwości zrozumienia tych zjawisk, "rzeczy samych w sobie". To jak by definicja, upośledzenia umysłowego. Druga, to moim zdaniem tzw. rozum praktyczny, czyli aprioryzm moralny i estetyczny. Trochę oko za oko, trochę ząb za ząb, ale przede wszystkim, to co ci wpoją, i jak to zrozumiesz, przekładasz na świat, który powinien, według tego zacofanego chłopca, odwdzięczać się  tym samym, jednak z jakiegoś powodu, jest zgoła inaczej. Może dlatego, że nie wszyscy, tak jak jego ojciec, zapadają w "drętwotkę". Infantylne słowo, a rzutujące na obraz książki niesamowicie.
To jest powieść drogi, jedyna w swoim rodzaju. Obserwujemy oczywisty świat i oczywiste zdarzenia, oczami dziecka, na wskroś przesiąkniętego chorymi więzami rodzinnymi. Towarzyszymy narratorowi w ciężkiej wędrówce, którą każdy z nas, pokonałby bezrefleksyjnie w godzinę. Dla niego, to podróż życia. Nigdy wcześniej nie wypuszczał się poza farmę. Jedyną rozrywką, jaką miał, były książki dorwane gdzieś przypadkiem, surowy autorytaryzm i prymitywne zabawy, często samym sobą.
Dzieci. Rodzą się niewinne, ale wykrzywić można je tak bardzo, że granica się zaciera. Nie wiadomo wtedy, czy to geny, czy złe wychowanie.
"A jednak, myślałam sobie, zgon taty to wielka rzecz. To bardzo ważne wydarzenie, dotyczące myślącej całości wszechświata."
Czemu "myślałam"? I jak to się dzieje, że tak wielkie myśli, przechodzą, przez tak z pozoru ograniczona głowę?
Żeby rozwiać wątpliwości, proponuje sięgnąć, po tą lekturę. Warsztat Gaetana Soucey'ego, buduje napięcie i klimat. Choćby struktura zdań, przypominająca wersety biblijne. Wersety włożone w usta dziecka o dość radykalnie uszczuplonym poglądzie na życie, przez otoczenie. A wewnętrznie, pozostającym kopalnią złotych myśli i to nie banalnych. Podniosłe zwroty, wymieszane z kolokwializmami tworząc kontrast świadczący o nieświadomości dziecka, o skłonności do ulegania wpływom.  Jak bardzo brud zewnętrzny, zanieczyszcza nas od środka? Jak zło dokonane na nas, może zepsuć naszą z gruntu dobrą duszę? Jak bardzo, można kogoś zepsuć i zaburzyć ignorancją?
Delikatna materia, kształtowana grubymi i brzydkimi paluchami, poddaje się temu, jednocześnie zachowując pierwotną niewinność. Tożsamość, to taka delikatna sprawa, którą łatwo jest skrzywić. Czyli coś, co z pozoru, nam dorosłym wydaje się proste, na kruchą dziecięca psychikę wpływa miażdżąco. Szczególnie, kiedy zaniedbanie i egoistyczna autodestrukcja rodzica, ściera się z wolą przetrwania dziecka, za wszelką cenę, choćby dostosowania się.
Brzydka historia, oddziaływania na siebie. Smutna historia lekceważenia dzieci. I fantastyczny horror, z niezwykłym zakończeniem.
Tytuł natomiast, to nie zgrabny przypadek. Dziewczynka z zapałkami Andersena. Każda zapałka, jest marzeniem. Lepiej za nie umrzeć, czy nimi żyć?


piątek, 1 marca 2013

Usual freak show

Szczeniaki, Sylwia Siedlecka, W.A.B, 2010

Lubię polską prozę. Polską literaturę w ogóle, i uważam, że mamy potencjał. Biorąc pod uwagę, naszą sytuację polityczną, społeczną, konflikty, dyskusje i rzucanie mięsem, to naprawdę graniczy z cudem, że tutejsi autorzy nie stworzyli kanonu literatury samobójczej.
Sylwia Siedlecka, przeciwnie, epatuje prosto w twarz, bezczelnie, pięknem, jak na debiut to dość niebezpieczne, bo łatwo o banał. Trochę ją w tym wypadku usprawiedliwia fakt, że tłumaczyła poezję oraz prozę słowacką i pracuje w Instytucie Slawistyki PAN. Spróbuj tyle obcować z ich mentalnością i nie nabrać pogody ducha. Awykonalne. A trochę też i to, że pisze o kalekach, śmierci, niesprawiedliwości i krzywdzie. Obcujemy z polską makabreską wysokich lotów.
W kwestii czysto wizualnej, jako dygresja - ta pozycja, to klasyczny przykład estetyki pod tytułem "Kupiłabym tą książkę, gdyby nie okładka". Ja bym kupiła, nawet w szarej gazecie, a o gustach się nie dyskutuje podobno, gdyby jednak ktoś chciał, to chętnie będę polemizować. Wracając do sedna.Ten zbiór opowiadań, mógłby zostać odebrany jako historia choroby, gdzieś w archiwum szpitala psychiatrycznego. Niemniej jednak, jest to komplement. Autorka porusza niezwykle ważne tematy, nadając im barwy czegoś zgoła przeciwnego. Robi to tak lekko, jak gdyby przedstawiała nam swoisty cyrk osobliwości, zarysowując odmienność, tą mentalna i niejednokrotnie też, fizyczną. Gra literackim światłocieniem w stylu Renoira. Są łagodne przejścia między intensywnością życia i jego cierpieniami. Otwierając książkę, wchodzisz w półmrok namiotu cyrkowego, mijając ciemne zniekształcone sylwetki, by wreszcie wyjść na oświetlona arenę. A tam? Zdeformowani ludzie z szerokimi uśmiechami, sieroty świata, zbłaźnione zwierzęta i dumne karły. A wszyscy zamiast ubolewać nad swoim losem, zapraszają cię do zabawy. To widzisz ty. Siedlecka natomiast, śni to wszystko w kolorowych barwach. Tu nawet sekcja zwłok może stać się czystą esencją sztuki. Znów pojawia się turpizm. Nie dosłowny, w tej książce brak dosłowności. To turpizm poetycki i tylko ledwo wyczuwalny, jak by pojawiał się na chwilę. Tragiczny los bliźniaków syjamskich, natychmiast złagodzony jest metaforą motyla. Kobiecy wręcz, tak bym go nazwała, bardzo miękki.
Język symboli, atmosfera grozy, wszystko utopione w grotesce i doprawione psychologią. Tyle o surrealistycznym stylu. A co z treścią?
Mamy jeden, bardzo istotny punkt zaczepienia. Szczeniaki. Kolejny symbol. Nie od dziś wiadomo, że na największe cierpienia wystawione są zwierzęta i dzieci. W każdym psim miocie, trafiają się odrzucane szczenięta. Te kalekie, słabsze. Interpretując szerzej, słowa Franza Kafki, że "człowiek przychodzi na świat z krwawiąca raną" -  u jednych rana szybko zarasta, u innych ciągnie się do śmierci. Dzieci, które powinny rodzić się zdrowe i rosnąć szczęśliwe, ale coś poszło nie tak. Nad nimi pochyla się autorka. Nad nimi i nad ich nieskażoną warunkami, wolą przetrwania. Nie taką za wszelką cenę, jaka cechuje dorosłych. Nad tą pokorną wobec losu i życia, pomimo całej ich niesprawiedliwości.
Owych dorosłych natomiast, umieszcza w roli szczeniaków, skazując ich na doświadczenie takiej samej, brutalnej, sytuacji przejściowej. Kiedy pomiędzy odrzuceniem, a śmiercią istnieje jeszcze jakaś przestrzeń. Jak czyściec, który trzeba przeczekać. Czekają więc w szpitalach, hotelach, pustych mieszkaniach. Doświadczając tego samego bezsensu egzystencji.
Sylwia Siedlecka, odarła ich wszystkich z niewinności i beztroski tak delikatnie, jak trzyma się w dłoniach motyla. Wiedząc, że za chwilę straci życie.

"O szesnastej minut dwanaście, na rogu ulic, których już nie ma"



W mlecznym barze, zdrapuję paznokciem z ceraty, resztę przypalonego omleta. Dziękuję, to najlepszy omlet jaki jadłam. Stukają czyjeś obcasy tuż za moim uchem, po dźwięku nie odróżniam, bazarowe czy żiwenszi jakieś, za równowartość moich dwustu omletów. Ego na tych obcasach niesione, zniesmaczone. Gdzie kartofel i surówka, do tych papierów z dna morza, co w nie surowe ryby zawijają, wychodzimy, słyszysz Dżordż? Surowe. Myślałby kto, że takie z nich drapieżniki, co ze złoconej tacy tylko upolować mogą. Strzeli czasem, cudze oko w moją stronę, ale mam kolor ceraty. Zapach omleta. Nie widzisz mnie, proszę pani, proszę pana, tutaj mnie nie dojrzysz. Tutaj. A tam?
Ego na obcasach, lubi się przeglądać. W szklanych domach, chromowanych zderzakach, pozłacanym cyferblacie, tylko nie w kałuży. W kałuży, to ta moja cerata, cała upaprana, dlaczego pan tak szybko jeździ? Świat jest dziś lustrem. Jeszcze wczoraj, to ja byłam lustrem świata. 
Nie lubię ulic w technikolorze toksycznego deszczu. Kapią na mnie reklamy, ocieka seks, przerażająca wilgoć psuje mi ciepły kołnierz, nie pytając o zdanie. Gdzie się pchasz, ty zamachu medialny na moją intymność myśli.
Chodzę wtedy mimochodem, takim chodem mimo woli i mimo, że chodzę, to nie idę. I patrzę, z nadzieją, że mam kolor tła. Tło ma mój kolor. Gdybym była jaszczurką, z tych co to kolor piasku bez wysiłku imitują. Gdybym nią była, to jaki kolor miałabym w tłumie? Kolor na p. Kolor postępu, pośpiechu czy próżności. Purpurowy. Kiedy wychodzi słońce, to ja w nie patrzę. Patrzę tak bardzo, że przestaję, dopiero wtedy, kiedy gdzie nie przeniosę wzroku, widzę już tylko plamy światła. A oni nosem, psują moje cumulusy. Chmury ładnej pogody. Psują i nic ich to nie obchodzi, że coś szpecą, ładnego. Ładny to telefon, torebka z butiku na Nowym Świecie. Ładne, proszę Ciebie, to te szpilki na ich ego kupują. Ale chmury, moje, gdzie tam. Są, jak były i być będą. My, my za to nie będziemy, bo nie mamy. Ale jak już mamy, to możemy się resztą zająć. Wyobrażam sobie, kiedy się tak przyglądam, że to ego na obcasach, wraca do domu z workami dolarów, późno w nocy i wtedy, dopiero wtedy, bawi się z dziećmi. Układają stosiki bilonu, jak Scrooge, tarzają się w papierowej pianie, budują wieże z ruloników banknotów i śmieją się. Głośno się śmieją. Słysze czasem, echo ich śmiechu, smarując w milczeniu kanapkę pasztetem. Lubię pasztet. I lubię się śmiać, bez powodu.
Czasem, zaprzęgam do pracy, swój aparat mowy. Nawiązuję dialog, jak w niemych filmach z Chaplinem. Przekaz na tabliczce, zaszyfrowany bardziej niż pismo Sumerów. 

- kim ty jesteś, brzydka dziewczynko? Z posezonowymi warkoczami i butami z których metka się nie ciągnie jak słoma. Co ty możesz? Nie zaparzysz kawy, swojemu boss'owi, nie pójdziesz z menago na lunch, nawet portier Cię nie weźmie, w windzie nowego business center. Książki nie pisz, kochaniutka. Poradnik biznesowy, albo może coś o self control czy self destruction, tudzież how to love your children after work. O to, tam ghost writer się przyda. Ach, myślałaś, że nazwisko... Spójrz na siebie, to niemożliwe. Gdzie z tym nosem na czwartą stronę okładki. Fartuch załóż, bo pasuje Ci ta łączka. I tam za tym fikusem u prezesa, kurzu się nazbierało, przetrzyj no szybciutko.
- żyrafa, ma proszę pani, ogromne serce. Nie wiem, czy jest wielkoduszna, jak ludzie, chociaż kręgów szyjnych, ma tyle samo. Jej serce, jest po prostu ogromne, wie pani, ona ma też język. Język żyrafy. Znam ten język. Dzisiaj jest wymierający. Urzędowy mamy język szakala. Kiedyś w domu, był wielki zegar, ogromny jak serce żyrafy właśnie. Niech pani sobie wyobrazi, że ja tam wchodziłam zatrzymując czas. A wtedy nie było wcale, tego czasu nachalnego, jak dzisiaj. Czas nie sączył się szczelinami, ego na obcasach biegło wolniej i nawet mniej stukało. Bo i obcas był stępiony. Dzisiaj ostrzejsze, wszystko wyostrzone. Od obcasów, paznokci, po słowa w słowniku i definicje w encyklopedii. W encyklopedii każdy chciałby być, co się dziwić, z nazwiska i obu imion, a najlepiej jeszcze z drzewem genealogicznym, żeby wątpliwości nikt nie miał, że ten taki owaki, to właśnie TEN taki i owaki z TYCH takich i owakich. To nie czasy Nabokova, wie pani, kiedy wystarczył pseudonim i treść. Forma.  Forma przerosła kalendarz, a treść mieści się w ekspresowym czasie. Pomiędzy każdym tu i tam i każdym teraz i wtedy, jest jakaś nisza, w którą zwykle wpada mi but. Grzęźnie mój obcas, zniewalając ego.

A poprzeczki wysoko, za wysoko, jak dla szczurów, ustawione. Latać nie umieją, chociaż geny modyfikują. Pełzną dołem więc, korkując przejście i zadeptując się na wzajem, a na końcu wyścigu, nie wiedzą o tym, nie wiedzą, że na końcu, podliczają przeskoczone płotki. Podobno na mecie, siedzi za stołem, taki ogromny Sędzia. Każe zdejmować Ray Bany i ściągać szpilki, wystawia noty, za bieg figurowy i za skill w tym temacie. Nie wszyscy radzą sobie z tą presją. Ja się boję na przykład. Ej zostaw te ciastka! To dla sędziego upiekłam. Ciekawe czy ma ceratę na stole. Z mostu dzisiaj się skacze. Ale ego na obcasach długimi dystansami nie chadza. Na skróty, do wody, honor nie ucierpiał, został zimny trup opłakany rzewnymi łzami spod okularów Diora. Na drugi dzień zapomną, że to człowiek był, w przebraniu bankomatu i się potknął o przeszkodę. Zapomną, bo mają za mało pamięci ram. Weź ty, tak ty blondynko w dżinsach, nie szarp mojej północno-zachodniej chmury. Czemu zaraz wariatka? Jak się wtopić w to bezbarwne tło... Jak dać się umrzeć, żeby trochę szkoda nie było. Żeby palcem nie pokazywali, ci na górze i na dole. Umarła. Ot i wszystko. Archiwizuj plik z danymi, skataloguj zdjęcia. Nigdy w życiu, nie przynoś mi żółtych chryzantem, dobrze? Muchom i tak wszystko jedno.

 - marnie dziś wyglądasz dziewczynko. Nie smarujesz się kremami? Na dzień, na noc, na południe, przed południem, na po seksie i przed seksem, na zmęczenie i na radość, przyciemniającymi, rozjaśniającymi, na żylaki, hemoroidy... Mydło odżywcze, takie w którym tulipany nie więdną, balsam od którego rośnie biust i maleją pośladki. Jesteś taka nie zadbana. Jak te nie ogolone feministki. Och nie, teraz są businesswoman, maleńka. My nie mamy ideałów. Mamy kasę i cel. Mężczyźni nas nie ciemiężą, nie wiedziałaś? Zjadamy ich na śniadanie, zwracamy w klozecie w modnym klubie w centrum.
- ja proszę pani, czasami mylę lustro z oknem, to śmieszne. Za oknem mglista i wilgotna jesień, ciągnie się w kaloszach i z liściem na głowie, a w lustrze, suche i zielone oczy mam. Nie wiem już sama, czy to nie na odwrót właśnie. Trochę palę co minutę i cerę mam szarą, jak chodniki, może stąd te pomyłki.

Piękno już względne nie jest. Są tabele i rozmiary. Oraz tandetna fizjonomia ludzkiego ciała i modny look, o zapachu plastiku. A wszystko to skąpane w przezroczystej na razie marności. Przyspawane do kanonu, nie ma prawa śmierci. Pierwszego z ludzkich praw. Piękno jest nieludzkie, jak nieludzkie traktowanie. Czyli jakie? Ego na obcasach, bez obcasów przygasa. Może się załatać, tu i tam, nadmuchać lekko i zdmuchnąć w nadmiarze. Tu się podciągnie w RGB, tam w fotoszopie. Fotoszop. Szoppracz. Spierze z ciebie człowieka, zanim się nim staniesz. Ja nie noszę lusterka w torebce. Noszę lustrzane odbicia i stertę papierów, w których poprawiam sobie rozmazany makijaż snu. Stylistów też tam mam. Cały sztab. Takie mało znane nazwiska, Freud, Jung, Saramago. Wrzuciłam też plasterki. Chodząc z głowa w chmurach, można nabić sobie siniaka, albo stłuc kolano. Czasami mi się wydaje, że już jestem piękniejsza, kiedy uplotę sobie wianek z mleczy. Jakby nawet nie zauważam, że brudzi mi ręce. I wyobrażam sobie też, że jestem piękniejsza, kiedy kładę się na wilgotnej trawie, tak, że wszystko mi przemaka i przesiąka tym pięknem ekologicznym w sąsiedztwie wysypiska śmieci. A ta wilgoć, kiedy wyparuje, jest nawet jeszcze piękniejsza, błyszcząca, jak zbroja Joanny d'Arc, już nie jak cerata. Chcesz w niej przejrzeć swoje ego? Poprawić fryzurę, stylizowaną dyktaturą? Proszę bardzo.

- weź nie pierdol, że Salma Hayek ma kolkę jelitową i że zeżrą ją czerwie po śmierci.
- naukowcy mądrzy, pewnie z Anglii, bo jak jest tea time o 17, to się nudzą nad ciastkiem, a poczucie humoru, to oni mają, wiesz, oj mają. Więc ci naukowcy odnotowali wzrost nadciągnięć ścięgna achillesa w ostatnich latach. Łączą to z nadużyciem obcasów. Więc, rozumiesz, ego musi mieć stabilnie, na płask. Żeby jednak nic nie nadwyrężać, bo potem można kaleką zostać. Ale nie tak, że cię na wózku popchają, a ty sobie na niebo popatrzysz. Zadepczą cię i nie dobiegniesz do tego stołu, a ja takie ciastka dobre zrobiłam, wiesz.

Mijam kościół, świątynię. Z szyldem, wielkim jak serce żyrafy i niemającym z nią nic wspólnego. Puszcza do mnie oko, rażący neon:
"Moje ja, moje ja, moje bardzo wielkie ja.
Spowiadam się wam, bracia i siostry,
Że nie zgrzeszę myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem."