Oglądam Magdę Gessler odmalowującą
polaków portret gastronomiczno-psychologiczny.
Wreszcie oglądałam przez osiem lat
wszystkie części Shreka, szlifując dowcip.
Nadszedł czas na praktykę.
Oglądałam bardzo długo Szpital
Królestwo. Grając w nim drugoplanową rolę. A więc, uczestnicząc.
Mam kilka wniosków. (samo to, że je
mam oznacza, że jest to jednak coś wartego zrecenzowania)
Zapraszam.
Trzeba mieć zaawansowane stadium
schizofrenii, żeby oddział psychiatryczny Ci w niczym nie pomógł.
Albo nie zaszkodził...
Każdy kto tu trafia, choćby nie
wiadomo w jak ciężkiej depresji, wylatuje przepełniony chęcią do
życia. Przynajmniej przez same drzwi zabezpieczone domofonem i
dziesięcioma kłódkami, bo potem zaczynają się schody. Dosłownie.
Trzy piętra schodów. Winda jest dla sanitariuszy, pod warunkiem, że
akurat działa.
Od początku.
Wyobraź sobie miejsce, w tym szarym,
obłożonym mnóstwem obowiązków i konsekwencji świecie, miejsce, gdzie
możesz robić wszystko co chcesz. Jeżeli nie zagraża to oczywiście
Twojemu życiu. Znaczy to też możesz, jak lubisz poleżeć w pustym
pokoju w przyciasnych szelkach. Sprzyja medytacji.
Możesz na przykład dłubać w nosie
na środku stołówki i wycierać wszystko o krzesło. Nikt nic nie
powie. Bo Pani Halinka nie mówi nic z założenia, Pani Irenka
zajęta jest wyklinaniem sąsiadów, komunistów, hitlerowców i
sanitariuszy. Pan Zbigniew obmyśla 50 sposobów na zabicie się
łyżką, Pan Stefan udaje migrenę, żeby za wszelką cenę dostać
się do zabiegowego (taki pokój w którym narkoman znajdzie Nirvanę)
a pielęgniarki ganiają Babcię z pampersem.
Więc może i nie masz sznurówek,
masło musisz rozsmarowywać łyżką, zabrali Ci ładowarkę, kible
się nie zamykają, ale pozyskałeś wolność umysłową. Serio.
I możesz palić. To jedyny oddział
szpitalny gdzie tego nie zabraniają, bo nikt nie zamierza ryzykować
życiem za zdrowe płuca 20 wariatów.
Wolno Ci także zbuntować się i
cierpieć. 24 godziny na dobę. Inaczej niż w domu gdzie zmywanie,
pranie, sprzątanie i to Wszystko Co Musisz spada Ci na głowę
codziennie. Możesz pomiędzy posiłkami (a te należy raczej
spożywać, żeby nie zostać oskarżonym o zaburzenia odżywiania)
leżeć jak ameba w wykrochmalonej pościeli. W dodatku zaryczana!
Problem pojawia się dopiero w sanitariuszach i lekarzach którzy
żeby Ci to leżenie i ubolewanie nad marnością obrzydzić, co 5
minut pytają „jak się pani czuje?”. Po godzinie zdrowiejesz,
masz ochotę wstać i tańczyć na stole śpiewając Jak się masz,
kochanie jaaaak się maaaasz, aaaa aaaa....
W pewnej chwili nawet zaczyna Ci się
to podobać. Bo możesz.
- jak się Pani dzisiaj czuje?
- jak niedożywiona, wyrzucona ze stada, obdarta ze skóry, przewieszona przez płot postawiony gdzieś na środku prerii, gdzie krajobraz spowija pył i spaliny ze starego dodge'a, fretka, której ktoś na wątłym ciele, sprayem ekologicznym napisał - odpad biologiczny.
- ach
Tak działa jawne cierpienie. Natomiast jeżeli przykryjesz się
szczelnie kołdrą, udając, że Cię tam nie ma, wtedy sprowokujesz
ich do szukania sposobu na przywrócenie Cię do żywych. Mogą na przykład wypuścić z
izolatki dziewczynę, której jedynym zajęciem jest trzymanie
pampersa lewą ręką a prawą sprawne przywłaszczanie napoi z
cudzych stolików. To uczy empatii. Po 10 pogoni po oddziale w końcu
machasz ręką. Niech ma coś z życia. Tobie i tak zaraz ktoś
przyniesie milion butelek wody. I pomarańcze. I czekoladę. Tylko
nie cholerną maszynkę do golenia, żeby móc w końcu na siebie
patrzeć. W szybie. Bo lustra nie uświadczysz.
Wracasz więc do łóżka, po tej
lekcji człowieczeństwa, która dla lekarzy świadczy o tym, że
zdrowiejesz. Ledwo zaczynasz przytykać poduszkę, muskając ją
płatkiem małżowiny, wtem starsza Pani obok w trzy sekundy
wyrecytuje jak z automatu 50 razy „och jak by mi tak ktoś przykrył
nóżki”. Nie zrobi tego tonem nawołującym sanitariuszy z
odległych piwnic. Nie. To robi wołając z kibla o 1 w nocy. Teraz
to wyszepcze. Wstajesz, przykrywasz, wracasz, nie zdążysz sobie
nawet przypomnieć z jakiego powodu chce Ci się płakać, bo wołają
na obiad.
Z miną Rambo, zdecydowanym krokiem,
gotowy kroić po raz 10 to jajko łyżką, wkraczasz na stołówkę.
A tam Pani Ania, rozładowuje Twój wkurw, ubrana w same skarpetki, w
dodatku dwie różne, z kubkiem landrynek, pytając czy zdążyła na
pociąg.
Jest też pora leków. Po tym łatwo
poznać kto jest nowy. Na hasło „zapraszam po leki” świeżynki
pędzą na złamanie karku jakby dawali kilogram kokainy za darmo.
Ty, wiedząc już, że hydroxyzyna na Ciebie nie działa, powłóczysz
jak zombie nogami, dźwigając uroczy, różowy, plastikowy kubek z
wodą. Niektórzy udają, że śpią, żeby pielęgniarki znalazły
ich same. Albo nie udają, tylko śpią naprawdę bo maja 80 lat i
tydzień temu próbowali popełnić harakiri. Co niestety skończyło
się jedynie nieprzyjemnym cewnikiem.
Zabiegowy w którym rozkładają
straganik z lekami, ma magiczna właściwość. Za każdym razem
kiedy zapytasz co to jest to różowe, albo to małe białe, które
masz łyknąć, możesz mieć pewność, że zanim dojdziesz do sali
zapomnisz tę nazwę. I możesz wracać dziesięć razy, powtarzać w
myślach, przy dobrych wiatrach zapamiętasz pierwsze trzy litery.
Próbowałam biegać z powrotem, żeby zapisać. Nie dało rady. Raz
o mało nie staranowałam buntującej się na leżąco pod dyżurką
Pani Irenki, co wytrąciło mnie ze skupienia. Innym razem z kolei
tak skupiłam się na omijaniu przeszkód, że zanim dobiegłam już
zapomniałam, bo moje myśli zajęła identyfikacja imion tych
przeszkód. Więcej nie próbowałam, żeby się w oczy nie rzucać,
bo szelek nie lubię.
Leki za to, nawet jeśli nie masz
pojęcia jak się nazywają, mają zaletę kształtującą Twoją
erudycję. Możesz w palarni z całym przekonaniem wykładać sposób
w jaki działają, efekty uboczne i powody dla których zostały
przepisane. Poważnie. Na oddziale znajdziesz mistrzów farmakologi
psychiatrycznej. Jeżeli jednak jedynym słuchaczem Twoich deklamacji
jest schizofrenik niemowa, który wszystko do jutra zapomni, nie
szkodzi. Jutro zrobisz to jeszcze raz, a potem następny, za każdym
razem ulepszając swoja retorykę. Cierpliwości i koncentracji uczy
także terapia zajęciowa. Trzeba mieć jej całe pokłady, żeby nie
zatemperowaną kredka pokolorować kolorowankę antystresową z
detalami w rozmiarze pantofelka, nie powiększonego mikroskopem.
Albo rozmowy ze studentami.
Po szóstej takiej pogadance byłam w
stanie powiedzieć im o co jeszcze powinni mnie zapytać, bo im
umknęło a było dosyć istotne. Po ósmej chciałam już sama ten
wywiad napisać, żeby już nie musieć czuć ich zagubienia i
konsternacji lekarza.
Nadchodzi czas wypisu. Czekasz jak na
maturze, paląc fajka za fajkiem. Bo nie powiedzą Ci – 14, idziesz
do domu. Nie. Mówią – pewnie dzisiaj, po obiedzie. Czyli o 16. I
nagle oto jest! Wypis! Czytasz, czy udało się zdać. Każdy
podpunkt o zaburzeniu o poprawie czytasz jak Zwrotnik Raka w
podstawówce, z wypiekami na twarzy. Udało się. Wolność.
Wychodzisz, jakoś ot tak, prosto na ulicę. Ostatnia myśl jaka Ci
towarzyszy to przegląd asortymentu IKEI pod względem estetycznych
łyżek i paniczny strach, żeby nie rozwiązała Ci się sznurówka,
bo nie pamiętasz już jak się je wiąże.
Wtem obowiązki i konsekwencje jawią Ci się jako lżejsze do niesienia, niż pościel zalana bimbrem pędzonym przez Panią Anię z landrynek.